czwartek, 24 grudnia 2009

Reunion: Nephila czarna. Ilustrowany atlas zwierząt cz.4


Królestwo: Zwierzęta
Typ: Stawonogi
Gromada: Pajęczaki
Rząd: Pająki
Gatunek: Nephila nigra. Po polsku - Nephila czarna. Dla miejscowych: stara znajoma Bibe.
Obszar występowania: Seszele, Gujana Francuska, Madagaskar, Reunion. Kąt w łazience, krzaki przy górskich ścieżkach, koszmary Polki w podróży.
Wymiary: Nephilię cechuje bardzo wyraźny dymorfizm płciowy. Pani Bibe ma czrerocentymetrowy odwłoczek i bardzo długie nogi: od końca tylnej do końca przedniej trzeba liczyć jakieś 15 centymetrów. Jej małżonek jest dużo skromniejszy, prawdę mówiąc, to jest dziesięć razy mniejszy. Mieszka po lewej stronie pajęczyny żony, zjada resztki, siedzi w kącie i się nie odzywa.
Sieć: Rekord Guinessa w pajęczym świecie, wielka i niesłychanie wytrzymała, używano jej dawniej do połowu małych rybek.
Rozmnażanie: Ryzykowna sprawa. Mąż musi się dostać jakoś do żony i zostać rozpoznany jako mąż, a nie jako kolejna gotowa do zjedzenia ofiara. Jak się nie uda, to po mężu. No więc siada biedaczek w rogu sieci i wystukuje delikatnie na nitkach umówiony kod. Jak pani Bibe zrozumie, wpuści męża. Jak nie, to po mężu. A kiedy wszystko się uda, po krótkich pieszczotach trzeba uciekać ile siły w nogach, bo kobiety mają krótką pamięć i pani Bibe nie zawsze pamięta, że ten mały pajączek, co jej rusza siecią, to jej mąż. Jak się biegnie za wolno, to po mężu.
Szkodliwość: Podobno zerowa. Bibe żywi się muszkami, komarami i innymi owadami, które złe wiatry zniosą w jej chaotycznie utkaną sieć. Nie jest jadowita, nie gryzie. Spotkanie z nią pozostawia uraz jedynie psychiczny.

wtorek, 22 grudnia 2009

Reunion: Genealogia


Patrząc, jak żarłoczne nadmorskie miasta wdzierają się coraz wyżej na skaliste zbocza kaskadami kolorowych domków, aż trudno uwierzyć, że 400 lat temu na Reunion nie było ani jednego człowieka.

Arabowie, Anglicy, Holendrzy, Duńczycy i Portugalczycy rysowali Wyspę na swoich mapach szerokiego świata, ale raczej ku przestrodze, niż jako ląd, na którym warto postawić stopy. Dopiero Francuzi stwierdzili, że te bezwartościowe kamienie mogą się im do czegoś jednak przydać: bo i na Madagaskar blisko, i w drodze do Indii można napełnić beczki kryształową wodą z górskich wodospadów, zasuszyć owoce. W 1663 roku do czarnego skalistego brzegu dobił francuski okręt, z którego prawie siłą wypchnięto na ląd dwunastu osadników, dwie krowy i kozę. Taki mały test: przypłyniemy po nich za kilka lat i zobaczymy, jak się mają. Jak się okazało, mieli się świetnie. Osadnicy podzielili między siebie nadmorskie ziemie, jak kawałki tortu, wykarczowali lasy, narysowali dokładne mapy. Potem przybyli następni i następni, trzeba było szukać żon na Madagaskarze. A później i niewolników, gdy ziarenka kawy z Reunion podbiły paryskie kawiarnie. Tak więc pracowali do utraty tchu, nierzadko u własnych ciotek i babek, młodzi malgascy chłopcy, afrykańskie dziewczyny. Już wtedy patrząc mieszkańcom Reunion w oczy nie sposób było odgadnąć kto z nich jest niewolnikiem, a kto panem, geny mieszały się niestrudzenie w wielkim garze dziejów, kolor skóry stracił swoje podskórne znaczenie. Potem nadeszła era cukrowej trzciny, Hindusów zaciągniętych do pracy na plantacjach, chińskich handlarzy, wolności niewolników. Dziś jest czas turystów z całego świata, którzy wylegli grzać brzuchy na koralowych plażach, jak stada morskich słoni. Mieszają się religie, kultury, języki, wygodne kategorie istnieją tylko w naszych głowach.

Skąd pochodzisz? Ulubione pytanie Francuzów nie ma na Reunion najmniejszego sensu. Każda twarz jest zwierciadłem niełatwej historii Wyspy, każde drzewo genealogiczne jak las splątanych tamarynowców.


niedziela, 20 grudnia 2009

Reunion: Margouillat. Ilustrowany atlas zwierząt cz.3


- Nathalie, znasz się na ptakach?
Jemy kolację na werandzie kolonialnej drewnianej case pod starym mangowcem, z którego zwieszają się na długich pędach zielone jeszcze owoce. Na stole z tamarynowca palą się odstraszające komary świece, pachną białe plumerie, duszne powietrze zwiastuje niosące ulgę nocne deszcze. Ostrożnie odcedzam gotowane w mundurkach ziemniaki, odrobinka europejskiego luksusu, w końcu coś innego, niż ryż. Nathalie obraca na grilu filet z espadona (po polsku podobno miecznik).
- Trochę się znam, przez piętnaście lat już się zdążyłam nauczyć. Na Reunion jest może w sumie z dziesięć gatunków, łatwo je zapamiętać. Są czerwone kardynały, takie śmieszne kosy w żółtych okularkach, wrzeszczące tkacze, malutkie leśne tec-tec, miejscowy myszołów, błękitne turkawki, trochę jaskółek.
- Wron nie ma?
- Chyba nie ma, nigdy nie widziałam.
- A sowy są?
- Nie sądzę.
- To co to za ptaszysko tak tu ciągle kracze nad nami?
- Gdzie?
- O słyszysz? Takie krrra krrrra.
- A, to nie ptaki, to margouillat.
- Co?
- Takie małe zielone jaszczurki z przyssawkami na łapkach. Wszędzie ich pełno, biegają po ścianach, po suficie, czasem jakaś spadnie na stół. Pożyteczne stworzonka, zjadają komary. O, tam jedna siedzi przy drzwiach, widzisz?

Leżąc pod wykrochmalonymi prześcieradłami i obserwując czujnie drewniany sufit ze śmigłem wentylatora mielącym gorące powietrze, zastanawialiśmy się do późna w nocy, czy na pewno chcemy spać przy zgaszonym świetle. Jeśli małe słodkie margouillat spadają czasem na stół, to i na łóżko też im się pewno zdarza. Odwagi! Pstryk. Byle nie myśleć o lepkich przyssawkach margouillat na mojej twarzy. Byle do rana.

piątek, 18 grudnia 2009

Reunion: Droga - instrukcja obsługi


- Pierwszy raz na Reunion? - Ciemnoskóra recepcjonistka w wypożyczalni samochodów energicznie podaje kluczyki. - Pamiętajcie, najważniejsze to przestrzegać znaków! Jak jest napisane, że nie wolno przejeżdżać, kiedy droga jest zalana, to znaczy że nie wolno. No chyba, że macie ochotę na kilkukilometrowy ślizg do morza - po każdym większym deszczu kilka samochodów prowadzonych przez metro* ląduje w ten sposób na plaży. I jak droga jest wąska i są zakręty, to trzeba trąbić, żeby ci z naprzeciwka wiedzieli, że jedziecie. A, jeszcze jedno, jak się ta lampka tu świeci, to macie klocki hamulcowe starte - uśmiechnęła się znacząco.

Nie żartowała - jeżdżenie samochodem po Reunion to sport ekstremalny. Poza dwupasmówką, okrążającą wyspę wzdłuż wybrzeża, wszystkie inne drogi to górskie serpentyny bez żadnych barierek, okraszone stumetrowymi przepaściami, betonowymi rowami, wodospadami spływającymi na asfalt, mostkami nad potokami, które, jak wynika z ostrzegawczych tablic, często występują z brzegów. A i dwupasmówka jest niczego sobie: pomiędzy Saint Paul i Saint Denis przez piętnaście kilometrów biegnie skalną półką pomiędzy klifami i oceanem i niestety jest zamknięta po większych deszczach, gdyż olbrzymie bloki skalne odrywają się od falezy i spadają prosto na jezdnię. No i jeszcze w okolicach wulkanu jest czasem zamknięta - tak na przykład w kwietniu 2007 roku przetoczył się przez nią strumień lawy o szerokości 1500 i o grubości 80 metrów. Rzadkie są momenty, kiedy można wrzucić trójkę, średnio na kilometrze drogi pokonuje się 100 metrów wysokości. Od czasu do czasu sprawdzaliśmy, czy ręczny działa, bo gdyby tak jednak te klocki hamulcowe się starły...

Reuniończycy nie mierzą odległości w kilometrach, tylko w minutach. Linie proste są wyłącznie na mapie.

*metro - Francuzi z Europy, którzy w odróżnieniu od Francuzów z Reunion, pochodzą z metropolii

środa, 16 grudnia 2009

Reunion: Tkacz towarzyski. Ilustrowany atlas zwierząt cz.2


- Hej hej hej, teren czysty? Nie ma węża?
- Nie ma, wskaaaaakuj staaaary!
- Widziaaaaaaałem go przed chwilą, w trawie przy wodospadzie się chował, cwaniak, kombinował, jak by nam jajka ukraść. Niech no tylko spróbuje się dostać do naszych gniazd, gniazd, gniazd, gniaaaaazd.
- Tak, już go wiiiiiiiiiiiiiiiidze, jak pełznie po pniu, po gałęzi, coraz dalej, i... buuuuum! Prosto do strumienia, hehe! I już po nim, nim, niiiiim!
- Fiuuuuu, aleśmy go wykiwali, co nie? Wiszące gniazda z wejściem od spodu, trzeba było na to wpaść! Główka pracuje, hehe. Nie ma, nie ma, nie ma z nami szans!
- Naprawdę go dziś widziałeś?
- Fiuuuu, to znaczy widziałem taki jakby długi cień, jak to moja babka z Madagaskaru opowiadała, w żółte kropki, ki ki ki kiiii.
- Ty to masz szczęście, ja to go jeszcze niiiiiiiiigdy nie widziałem. Duży był?
- Fiuuuuu, to znaczy bałem się podlecieć bliżej no i nie wiem, może mi się tak tylko wydawało... Ty, patrz! Tam jest! Pod bananowcem! Pełznie tuuuuuu!
- Uciekamyyyyy!

Zapada wieczór i - jak to na Reunion - zapada szybko, wydłużając i malując cienie w złote kropki. Tkacze gadają głośno jeden przez drugiego i będą tak gadać aż zrobi się całkiem ciemno. Wiecznie wystraszone, maniakalnie perfekcyjne, bez przerwy coś tam jeszcze zaplatają, dociągają poluzowane ździebełka, nerwowo kszątają się bez celu. Tymczasem wąż... jaki wąż? Najwyższe naukowe autorytety są co do tego zgodne: na Reunion nie ma i nigdy nie było żadnych węży. Ktoś w końcu mógłby powiedzieć o tym tkaczom...

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Reunion: Koncert życzeń


Dwa miliony lat temu na dnie Oceanu Indyjskiego z gorących wnętrzności ziemskiego globu narodził się wulkan. Jak mówią miejscowi, tak długo pluł i pluł czerwoną lawą, aż wypluł całkiem spory kawałek wyspy i zasnął wyczerpany. Na jego zboczu otworzyła się kolejna ziejąca siarką paszcza, która do dziś z lubością pluje na zachodnie wybrzeże dodając wyspie co roku kilka nowych smolistych hektarów.

Ten kawałek zastygłej lawy o obwodzie dwustu kilometrów to wyspa Reunion, która od czasów kolonialnych jest francuskim departamentem zamorskim. I choć patrząc na mapę świata ma się wrażenie, że to nie prawdziwa wyspa, tylko jakiś błąd w druku, to na tym malutkim kamyczku wrzuconym do oceanu mieści się w miniaturze cały świat. Jest tam pustynia, tropikalna dżungla, kawałek sawanny i zielone pola cukrowej trzciny, plaże ze złotym piaskiem i rafą koralową, wcinające się w morze klify. Na zachodnim wybrzeżu prawie nigdy nie pada, a za to na wschodnie spada rocznie ponad 6 metrów wody. Najwyższy szczyt - Piton des Neiges- ma 3071 metrów wysokości i znajduje się 25 kilometrów w linii prostej od wybrzeża. Od czasu do czasu pokrywa się nawet śniegiem. Są rzeki, wodospady, jaskinie. Odcięte od świata wioski, gdzie ludzie mówią tylko po kreolsku i całkiem normalne europejskie miasta z palmowymi alejami. Wulkany do wyboru są dwa: wolisz wygasły, czy jeden z najaktywniejszych na całej planecie?

Istny koncert życzeń. Mówisz i masz. Tylko od czego tu zacząć?

sobota, 12 grudnia 2009

Reunion: Kardynał. Ilustrowany atlas zwierząt cz.1


Kiedy sucha i chłodna zwrotnikowa zima kołysze łagodnie białymi piuropuszami kwiatów cukrowej trzciny, kardynał z Reunion w zasadzie niczym się nie różni od naszego poczciwego szaro-burego wróbelka. Może tylko komfortem gniazda, które w ptasiej skali naprawdę zasługuje na pięć gwiazdek. Trzeba się nieźle namęczyć, znaleźć działkę budowlaną z widokiem na ocean, naznosić trawek, pociętych w paski palmowych liści i innych kłaczków, żeby utkać misterny domek zawieszony na czubku gałęzi. Z przedpokojem, oczywiście, bo pani kardynałowa nie lubi, jak jej wieje do wyścielonej mchem sypialni. A najlepiej to takich domków wybudować kilka, żeby ukochana mogła sobie spokojnie wybrać, w którym z nich ma ochotę wysiadywać potomstwo. Kiedy roboty budowlane są skończone, trzeba się wystroić w czerwoną koszulę i cierpliwie czekać na pierwsze wiosenne październikowe deszcze. Jak tylko spadną, można będzie w końcu ruszyć na podryw.

czwartek, 10 grudnia 2009

Reunion: Podróż


Siedząc wygodnie w ciepłym brzuchu olbrzymiego boeinga 747 mknącego ponad tysiąc kilometrów na godzinę nad świetlistą równiną chmur, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś była to podróż życia i nie wszyscy docierali do celu. Z Hawru pod płóciennymi żaglami wypływało się na ocean, by żeglując wciąż dalej i dalej na południe po pięciu miesiącach dotrzeć do przylądka Dobrej Nadziei. Potem jeszcze miesiąc drogi na Madagaskar i stamtąd tydzień na wschód. Wyspa witała marzycieli czarnymi nożami przybrzeżnych skał i jak wszystkie ziemie obiecane miała to do siebie, że trzeba było walczyć o każdy jej centymetr. Wrogowie to nie tubylcy, których nigdy tu nie było, tylko rozszalała natura, pożerająca wszystko roślinność, strumienie parzącej lawy, pojawiające się niespodziewanie rwące potoki, skaliste urwiska, dreszcze malarii i nieodparte pragnienie powrotu do świata, który jest zrozumiały i przewidywalny.

Dziś kapitan wita państwa serdecznie na pokładzie, za chwilę zaserwujemy ciepły posiłek, do wyboru lasagnes i pieczony kurczak, wyświetlimy także trzy filmy, w kieszeni fotela znajdą państwo słuchawki. Morskie burze łamiące maszty zostały dziesięć kilometrów pod nami, ikonka samolotu niestrudzenie przesuwa się po ekranie, właśnie niepostrzeżenie wpłynęliśmy na Morze Śródziemne.

Kiedy po jedenastu godzinach lotu postawiliśmy stopy na stałym lądzie, ciepłymi ramionami otoczyło nas pachnące kwiatami powietrze.

Jest koniec listopada, na Reunion właśnie zaczyna się lato .


niedziela, 22 listopada 2009

Pierrefonds: Eugène Viollet-le-Duc


Konserwację zabytków w XIX wieku rozumiano bardzo specyficznie. Modne było posiadanie ''romantycznych ruin'', w których można by wydawać przyjęcia, recytować poezję i kontemplować nieuchronny upływ czasu, a równocześnie powolutku zaczynał się już budzić neo-gotyk ze swoją fascynacją średniowiecznymi kamiennymi potworami, opuszczonymi zamkami i niezrozumiałymi katedrami. Tak więc nierzadko w przypływie romantycznego zapału rozbierano całkiem dobrze trzymające się budowle, a tam, gdzie ruiny już były, inwestowano olbrzymie kwoty, by przywrócić im dawną świetność.

Takim właśnie ''od-budowywaczem'' starych ruin był brodaty architekt Viollet-le-Duc i trudno znaleźć we Francji średniowieczną budowlę, którą odnowiono by w XIX wieku bez jego udziału. Miał on na restaurację zabytków dość osobliwy pomysł: Odnawianie budowli wcale nie polega na tym, żeby ją zakonserwować, naprawić, czy odbudować. Odnowić znaczy nadać formę kompletną, nawet jeśli dana budowla nigdy w tym stanie nie istniała.

No i powstawały średniowieczne budowle, jakich samo średniowiecze nigdy nie widziało: na fasadzie Norte Dame w Paryżu pojawiły się dziwne diabełki, aniołki i inne skrzydlate gnomy, w tympanonie bazyliki Marii Magdaleny w Vezelay zaroiło się od hybryd z ludzkimi ciałami i głowami zwierząt, Avignon zyskał nie broniące przed niczym całkiem nowe mury obronne.

W Pierrefonds natomiast zbudowano zamek. Ruiny XII-wiecznej warowni stojącej na wzgórzu wśród świetlistych lasów Compiegne należały do Napoleona III, któremu marzyły się pałace bardziej królewskie od królewskich. Zatrudnił więc Violet-le-Duc, który ruiny te uśredniowiecznił zgodnie ze swoją fantastyczną wizją. Wybudował olbrzymie komnaty z kolorowymi malowidłami, kaplicę z witrażami, brukowane dziedzińce z renesansowymi galeryjkami na których czają się stada kamiennych smoków, a przede wszystkim cały las wież, wieżyczek i innych iglic. Przez ponad 25 lat mieszkańcy malutkiego miasteczka u stóp zamku słyszeli stukanie młotów o kamienne bloki i patrzyli ze zdumieniem, jak dzień po dniu ruiny przemieniały się w baśniowy pałac. Któregoś dnia budowlany harmider nagle ucichł: zabrakło głównego architekta. Violet-le-Duc zmarł i nikt już nie wiedział, jak interpretować jego plany, ani co tak naprawdę przedstawiają naszkicowane szybką kreską rysunki. Nikt nigdy nie zatańczył w olbrzymich salach balowych, nikt nie odpoczywał w sypialni z kilkumetrowym kominkiem, nikt nie wziął ślubu w zamkowej kaplicy.

Forma kompletna pozostała na zawsze niekompletna.


piątek, 20 listopada 2009

Ourscamp: Ruiny


Przepraszam, czy może pan jeszcze raz powtórzyć, panie Radix de Sainte-Foy? Mamy rozebrać dach? Ale on jest w całkiem dobrym stanie, to porządna średniowieczna robota, nie ma sensu go wymieniać. Chwileczkę, nie rozumiem. To znaczy, że mamy zdjąć dach i nie kłaść już nowego? Przecież woda się będzie do kościoła lała, na posadzkę! Proszę? Posadzkę też mamy zdjąć? Wiem, że pan to opactwo w czasie Rewolucji kupił i że może pan z nim zrobić co tylko panu do głowy przyjdzie. Wiem, wiem, że pan nam płaci. Ale może się pan jeszcze zastanowi? Bo wie pan, tu się cuda kiedyś działy! Podobno tu sam święty Eloi tysiąc lat temu pierwszą kaplicę budował. Starzy mnisi opowiadali, że niedźwiedzie, których w głuszy lasów Compiegne było niegdyś sporo, zjadły woły ciągnące wozy z kamiennymi blokami i że wtedy święty Eloi za karę zaprzągł te niedźwiedzie do roboty. Stąd podobno wzięła się nazwa tego miejsca: Ourscamp, czyli Niedźwiedzie Obozowisko. Niech pan z bożym gniewem nie igra! No już, już, bierzemy się do roboty... tylko niech nam pan jeszcze powie, dlaczego chce pan dwunastowieczne cysterskie opactwo obrócić w ruinę? Chce pan sprzedać kamienie? Nie? To po co? Co pan mówi? Żeby stworzyć romantyczny pejzaż? Żeby tu potem przyjęcia urządzać? Żeby do fasady dobudować sobie pałac? Niech pan wybaczy, ale nic z tego nie rozumiem.


środa, 18 listopada 2009

Laon: Powrót do raju


Najpierw trzeba przekupić cherubina. Soi pod drzwiami katedry z głupawym uśmieszkiem, najwyraźniej kiepsko mu się ostatnio powodzi: nie ma skrzydeł ani aureoli, ognisty miecz wymienił na brudny kaszkiet, który trzyma w wyciągniętej w twoją stronę dłoni, w środku błyszczy kilka monet. Dorzuć jeszcze jedną, a cherubin w głębokim ukłonie sycząc przez zęby Bóg zapłać otworzy przed tobą bramy rajskiego ogrodu.

Nie kłamały starożytne pisma, ogród rzeczywiście nie ma kresu, za każdym kamiennym pniem jest jeszcze następny i następny, a potem już tylko oślepiające światło. Nie ważne, że wcale nie jesteś nagi i że już doskonale wiesz, jak smakuje owoc drzewa poznania dobra i zła. Gdzieś tu przecież musi być jeszcze drzewo życia, w cieniu którego odpoczywa Wszechmogący, wystarczy dobrze poszukać...

Nad tobą, na granicy błękitu, gałęzie splotą się niepostrzeżenie w misterne sklepienie.


poniedziałek, 16 listopada 2009

Paryż: Nie dla młodych mężatek


Niedziela w Paryżu. W programie wystawa malarstwa flamandzkiego i koncert afrykańskiego chóru gospel, kolacja w ulubionej brasserie niedaleko Louvre'u. Słodka sielanka we dwoje, romantyczny ciepły jesienny wieczór i naprawdę wszystko byłoby perfekcyjne, gdyby nie zdumiewający plakat, który nagle ukazał się naszym oczom:


Po pierwszym lekkim szoku emocjonalnym przychodzi kolejny, bardziej traumatyczny, przy bliższej lekturze pokaźnej listy wystawców: adwokaci, notariusze, komornicy, prywatni detektywi, banki, psychoterapeuci, agencje ubezpieczeń, korepetytorzy, chirurdzy plastyczni, dermatolodzy, wizażyści, masażyści, kluby fitness, sklepy z bielizną, agencje nieruchomości, transport przeprowadzek, architekci wnętrz, biura turystyczne, agencje matrymonialne, itd, itp.

W końcu nic dziwnego - jedno na dwa zawarte małżeństwa kończy się rozwodem, a rocznie we Francji orzeka się ich ponad 130 tysięcy. Doliczając do tego separacje związków nieformalnych, których jest znacznie więcej niż rozwodów, tworzy się nam pokaźna grupa docelowa tego typu imprez. Ktoś to wszystko całkiem sprytnie przekalkulował.

Szkoda tylko, że jakoś tak inaczej zaczyna się patrzyć na te wszystkie uśmiechnięte paryskie pary trzymające się za ręce... Czar prysnął.

sobota, 14 listopada 2009

Saint Omer: Święty Erchembod


Tup tup.
Różowe, zielone, brązowe, z czerwonym kwiatuszkiem.
Tup tup.
Sznurowane, ze sprzączką, na rzepy.
Typ tup.
Małe, malutkie i te całkiem maciupeńkie.
Tup tup.
Dziecięce buciki para za parą zbiegły się do białej katedry Saint Omer, wskoczyły na kamienny sarkofag i oświadczyły świętemu Erchembodowi, że nie ruszą się z miejsca dopóki nie wysłucha on ich prośby. A o co proszą? O to, żeby te stópki w czerwonych rajtuzkach, co je nosiły, mogły znów tak jak kiedyś biegać i skakać, żeby choroba zostawiła je w spokoju. Żadna frajda być bucikiem dziecka, które nie może chodzić.

No więc może niech się Święty wstawi za nami, tyle się ponoć Święty nachodził jako biskup po tej swojej olbrzymiej diecezji Therouanne, od Ypres aż do rzeki Sommy! Wiemy, że to było ponad dwanaście wieków temu i że może Święty jest już teraz daleko, że może wrócił do swojej rodzinnej Irlandii, ale gdyby się dało coś w naszej sprawie wybłagać, to my bardzo prosimy.

Boczna nawa katedry powoli pogrąża się w półmroku. Dobiegający spod ogranów donośny głos kościelnego informuje, że za pięć minut koniec zwiedzania. Wysoka brunetka, na oko koło trzydziestki, wyciąga z kieszeni kurtki parę dziecięcych bucików, szybkim gestem stawia je na kamiennym grobowcu: skórzane, niedbale zawiązane przybrudzonymi sznurówkami, z lekko startą podeszwą. Chwilę patrzy na nie w milczeniu, potem przyklęka i odchodzi ze spuszczoną głową.

Buciki stoją w nieruchomym szyku. Nie słychać żadnego tup tup. Kościelny gasi świece.

piątek, 13 listopada 2009

Dyniowa zupa z dyni


We francuskiej kuchni warzywa mają swoją własną jarzynową tożsamość. Nie udają kogoś, kim nie są, nie stroją się w wyszukane przyprawy, nie starają się ukryć swojego smaku za bulionem w kostce czy pod bezpieczną panierką. Jakby wszystkie przeszły wieloletnią warzywną psychoanalizę: są po prostu sobą i wcale się tego nie wstydzą.

Taka jest właśnie jesienna zupa z dyni: w najwyższym stopiniu dyniowa. Do jej zrobienia potrzebna jest... dynia. No i jeszcze kilka składników, które i tak każdy zawsze ma w domu: trochę masła, śmietany, sól, cukier i gałka muszkatołowa. Zaczynamy!

Dynię przekrawamy na ćwiartki, usuwamy pestki, obieramy ze skórki, kroimy w kostkę. W garnku topimy masło, podsmażamy na nim leciutko dynię, zalewamy wodą i gotujemy tak długo, aż się praktycznie rozgotuje. Miksujemy bardzo dokładnie. Doprawiamy śmietaną, solą, cukrem, gałką muszkatołową. I już. Gotowe.

Zjadamy z pajdą chleba o smaku chleba z masłem o smaku masła.

piątek, 12 czerwca 2009

Reims: Gilotyna


Ludzka wyobraźnia nie zna granic w wymyślaniu coraz to bardziej wyszukanych sposobów wykonywania kary śmierci. I tak na przykład w siedemnastowiecznej Francji wieszano złodziei, heretyków palono na stosie, bandytów łamano kołem, fałszerszy wrzucano do kotła z gorącą wodą, a zabójca króla mógł się spodziewać, że zostanie rozerwany końmi. W 1789 roku doktor i profesor anatomii Józef Ignacy Guillotin przedstawił francuskiemu Zgromadzeniu Narodowemu swój genialny wynalazek, który miał uczynić karę śmierci bardziej humanitarną. Biały żabot mocno ściskał go pod szyją, kiedy stojąc przed tablicą z planem technicznym urządzenia objaśniał stukając wskaźnikiem: O tu, proszę państwa, ostrze spada, głowa zostaje odcięta w mgnieniu oka i człowiek przestaje istnieć. Ledwo co poczuł szybki oddech chłodnego powietrza na karku.

A potem posypały się głowy: Ludwik XVI, Maria Antonina, Charlotte Corday, Lavoisier, Robespierre oraz te kamienne, uosabiające w oczach żądnego krwi tłumu całe zło Starego Reżimu. W portalach każdej katedry roi się od królów, biskupów i innych notabli, więc Rewolucja odrąbywała im głowy z dziką satysfakcją. Nigdy już nie dowiemy się, czy ten skromny pracownik winnicy z południowego portalu Notre Dame w Reims uśmiechał się do swojej towarzyszki zza rogu i czy ona odwzajemniała mu się rzucanym ukradkiem spojrzeniem.

czwartek, 11 czerwca 2009

Wissant: Fly-surf


W całej zabawie chodzi o to, żeby we wzburzonej wodzie falującego oceanu utrzymać się jak najdłużej na półtorametrowej desce ciągniętej przez półokrągły latawiec. A jak się uda, to nawet i od czasu do czasu z deską u stóp na kilkanaście sekund wzbić się w powietrze.

Plaża w Wissant między przylądkami Szarego i Białego Nosa jest nieustannie smagana biczami gwałtownego wiatru. Flysurferzy w skupieniu rozkładają na aksamitnym piasku bezwładne kolorowe płachty, rozplątują linki, pompką do materaców nadmuchują stelaż, latawce zaczynają nieśmiało chwytać powietrze, jak skrzydła motyla, który ledwo co opuścił poczwarkę. A potem biegną w stronę fal, żeby wygrać z odpływem, wskakują w lodowatą wodę, napinają do bólu mięśnie i linki latawca i nagle wyłaniają się z wody, już stoją na desce, łopoczące skrzydło unosi ich dalej i dalej.

Ci, którzy jeszcze nie za bardzo radzą sobie z deską, ćwiczą na plaży. Kurczowo uczepiają się świszczących na wietrze linek, przy silniejszych podmuchach ślizgają się na piętach po piasku. Spacerując brzegiem oceanu można czasami zobaczyć zagadkowe podwójne równoległe ślady, które pojawiają się znikąd, przebiegają zygzakiem kilkadziesiąt metrów, aby równie niespodziewanie zniknąć. I nie zawsze pojawiają się z powrotem.

czwartek, 4 czerwca 2009

Peronne: Licytacja


Kiedy wjeżdża się do Peronne od strony Cambrai, tablica ze strzałką w lewo tuż za ceglaną Bramą Bretanii głosi, że hotel ''Les Remparts'' serdecznie zaprasza, 40 komfortowych pokoi, trzygwiazdkowa restauracja z widokiem na jezioro, specjalność wędzone węgorze. Tablica ciągle stoi, chociaż hotel zamknięto już ponad rok temu, a od tygodnia nie ma już nawet najmniejszej nadziei na to, że przy stolikach na tarasie znowu kiedyś zasiądą australijscy turyści, bo stoliki, tak jak i wszystko inne, sprzedano na licytacji.

W zasadzie przyczyną upadku ''Les Remparts'' był zbyt duży sukces. Zachęcony powodzeniem malutkiego hoteliku właściciel postanowił go troszkę rozbudować, a dokładniej... podwoić ilość pokoi. Zadłużył się, kosztorys rozminął się nieco z prawdą, nad dobudowanymi murami nigdy nie położono dachu, zamknięto na stałe okiennice, z pelargonii zostały tylko wyschnięte kikuty, na wejściowe schody nawiało liści. Pomimo swojej przewidywalności lapidarne ogłoszenie w ''Courrier Picard'' wyglądało jak nekrolog:

W środę 27 maja o 15:00 w byłym hotelu ''Les Remparts'' odbędzie się licytacja całego wyposażenia, między innymi: profesjonalny sprzęt kuchenny, zastawy stołowe, szklanki, kieliszki, ręczniki, pralki, stoły, krzesła, łóżka. Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszamy!

Zainteresowani stawili się licznie niczym stado sępów. Kiedy w końcu klucz skrzypnął w zamku wielkich czerwonych drzwi, do chłodnej sieni wtoczyło się ponad dwieście osób: właściciele sąsiednich restauracji, handlarze staroci, ciekawscy, gapie. Wybraliśmy się na licytację licząc na odrobinkę szczęścia w piwnicach hotelu, o zawartości których krążyły legendy. I faktycznie były i szampany, i burgundy, i białe wina z Alzacji, i dwudziestoletnie bordeaux, lictytowane w niepełnych brudnych kartonach w takim tempie, że za każdym razem zanim udało nam się w stresie podzielić cenę kartonu przez ilość butelek (''po raz pierwszy''), zlokalizować dane wino na mentalnej mapie francuskich winnic i zastanowić się nad rocznikiem (''po raz drugi''), padało definitywne ''po raz trzeci''. Robienie zakupów na licytacji to zajęcie dla specjalistów, starych wyjadaczy, pewnych siebie ryzykantów. Można sobie było wylicytować lustra łazienkowe i kubeczki do mycia zębów, szczypce do jedzenia ślimaków i noże do otwierania ostryg, fartuszki dla kelnerek i szlafroki dla gości hotelowych, klamki, drzwi, lampy. Kiedy właścicielki okolicznych pokojów gościnnych zaczęły wydzierać sobie pościel z wyhaftowanym w rogach zawijasem ''Les Remparts'', opuściliśmy mroczną salę restauracji z zakurzonymi obrusami i unoszącym się w powietrzu zapachem wilgoci.

Niech stare mury ''Les Remparts'' spoczywają w pokoju.

Ninejszym chciałabym rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące łyżeczek z poprzedniego posta: nie, nie pochodzą z licytacji.

środa, 3 czerwca 2009

Konkurs: czerwony dywan dla laureatów


Co to jest i do czego służy?

Średniowieczna lukarna? Uliczna popielniczka? Budka dla kota na wypadek długiej nieobecności właścicieli? Nisza na butelkę świeżego porannego mleka? Nie zawiodłam się na Waszej kreatywności! A jak jest naprawdę?

Zanim na miejskie ulice wylano grubą warstwę parującego asfaltu, potem jeszcze jedną i ze dwie kolejne, większość traktów była wyłożona kamiennym brukiem. Ale taki porządny bruk to i długo się kładzie, i dużo kosztuje, i czasami ktoś ukradnie kostki. Trudno w to uwierzyć, ale jeszcze na początku XX wieku poważny problem we francuskich miastach stanowiło błoto i trudno było wrócić z jakiegokolwiek spaceru w czystych butach. Zmyślne urządzenie ze zdjęcia przyszło na pomoc zabłoconym parkietom w przedpokoju i dywanom w salonie. W zależności od regionu nazywano je decrottoir, grattoir lub gratte-pied, co w dosłownym tłumaczeniu mogłoby znaczyć tyle, co odbłacacz, drapak albo drapie-stopa i służyło po prostu do obdrapania z butów przyniesionego do domu błota. Grattoir ze zdjęcia znajduje się w Reims, ale można je znaleźć we wszystkich francuskich miastach, a także w Belgii. Wystarczy uważnie patrzyć pod nogi.

Największe gratulacje należą się Mag8, która faktycznie rozbiła bank zanim ktokolwiek zdążył usiąść do klawiatury, żeby podać swoją propozycję. Pozostałe odpowiedzi również zasługują na wyróżnienie, choćby za wyobraźnię i poczucie humoru. Kiepski ze mnie juror, nie potrafię innych oceniać, dlatego postanowiłam przyznać nagrody autorom wszystkich komentarzy do konkursowego posta: Mag8, KK, m_m, Adzie i Białe-nad-czerwonym. Bardzo Was proszę o przesłanie na mój adres mailowy buchtaj@tlen.pl Waszych adresów pocztowych, mam dla Was takie oto fikuśne łyżeczki. Pytanie poza konkursem: co się z nimi robi?



czwartek, 28 maja 2009

Reims: Izaak


Jeżeli chciało by się odtworzyć realia ludzi żyjących w XII wieku tylko i wyłącznie na podstawie rzeźb zdobiących gotyckie katedry, można by stwierdzić, że w średniowieczu nie było dzieci. Albo może raczej, że sama idea dzieciństwa była ówczesnemu społeczeństwu zupełnie obca. Trudno się dopatrzyć okrągłych policzków, dziecięcych proporcji w budowie ciała, pulchnych rączek z króciutkimi paluszkami, złotych kędziorków - zamiast archetypowych dzieci stają nam przed oczami miniaturowi dorośli, bezradne karły.

Bo tak w zasadzie, to czemu miałoby słyżyć dzieciństwo? Zabawie? Nauce? Beztroskiemu leniuchowaniu? Zdziwiliby się bardzo średniowieczni preceptorzy. Trzeba się było spieszyć do życia - troje dzieci na dziesięć umierało nie doczekawszy nawet pierwszych urodzin, a następnych troje opuszczało ten świat przed osiągnięciem dojrzałości. Pięciolatki pracowały w polu, pasły bydło, były oddawane na służbę i zatrudniane u rzemieślników. Dwunastoletnia dziewczynka mogła wyjść za mąż za czternastoletniego chłopca. Skąd tu wziąć czas na dzieciństwo? W oczach swoich rodziców człowiek rodził się dorosłym, uosabiał nadzieje, plany, marzenie o godnym spadkobiercy, któremu można będzie powierzyć dorobek całego krótkiego życia.

Taki właśnie jest Izaak z południowego portalu katerdy w Reims: przedstawiony w miniaturowym dorosłym ciele, niby dziecko, ale jednak z brodą, całkowicie podporządkowany Abrahamowi ciągnącemu go za włosy, ale równocześnie stojący w jednym rzędzie z samym Aaronem dźwigającym baranka i Mojżeszem niosącym boskie tablice. Dorosłe średniowieczne dziecko bez dzieciństwa.

poniedziałek, 25 maja 2009

Reims: Bramy Marsa


Kiedy w 1996 roku Jan Paweł II odprawiał mszę w katedrze w Reims, bramy Marsa już od siedemnastu wieków dumnie opierały się upływowi czasu. Osobiście widziały chrzest Clovisa, którego tysiącpięćsetlecie właśnie obchodzono, towarzyszyły generałom Eisenhowerowi i Jodlowi, kiedy siódmego maja 1945 roku o 2:41 podpisywali w Reims zawieszenie broni, drżały, kiedy w czasie Pierwszej Wojny Światowej kolejne bomby spadały z hukiem na miasto, słyszały muzykę dobiegającą z bankietów po koronacjach kolejnych królów oraz krzyki mordowanych przez Hunów i Wandalów.

Tak, to właśnie Hunowie i Wandalowie definitywnie zamknęli okres czasu, kiedy to bramy Marsa ktokolwiek jeszcze rozumiał i szanował. Wcale nie miały na celu obrony miasta, dopiero w średniowieczu wbudowano je w mury warowni biskupów. Powstały, jak wiele łuków triumfalnych, na chwałę Augusta. Wybudowane w trzecim wieku naszej ery przez Remów, których nazwa znaczy ''Pierwsi'' i którzy rzeczywiście nad Marną mieszkali od zawsze, miały być podziękowaniem dla Rzymian za włączenie ich ziem do cesarstwa i obronę przed najazdami Belgów. Przez środkowe drzwi raz za razem przemykały rydwany, a stukot kopyt unosił je w kierunku Laon albo Bulonii. Przez boczne drzwi płynęła rzeka pieszych wychodzacych z pobliskiej świątymi poświęconej bogowi wojny - Marsowi. W podziwie unosili głowy: z wysokości 13 metrów patrzyły na nich kamienne oczy Jupitera i Ledy, Romulusa i Remusa uczepionych wilczych sutków, a nawet i samego Augusta.

Dziś, wciśnięte w ruchliwe skrzyżowanie, pomiędzy dworcem kolejowym, cmentarzem i halą targową, bramy Marsa ciągle pewnie stoją na swoich czterech kamiennych nogach. Jak ocalały cudem rozbitek, przemierzyły całą Historię żeby zadać nam jedno trudne pytanie: co po was zostanie?

sobota, 23 maja 2009

Saint Quentin: Labirynt


Kiedy kładziono mnie w nawie głównej bazyliki w Saint Quentin w dwunastym wieku, kanonicy chcieli, żebym bronił miejsca spoczynku świętego Quentin ściętego przez Rzymian na tym właśnie wzgórzu, pochowanego dokładnie pode mną. Bronić przed kim? Przed demonami, które przychodzą z zachodu, gdzie umiera słońce, gdzie króluje śmierć. Wnikając do chłodnego wnętrza gotyckiej budowli wpadają w moją pułapkę i pozostają uwięzione do końca czasów.

Przypisano mi wiele znaczeń. Dla pielgrzymów, którzy nie mogli wyjechać na krucjatę, miałem stać się ostanią milą wędrówki do ''zastępczej'' Ziemi Świętej. Zginały się przede mną umęczone kolana, tłum pielgrzymów szarych od kurzu pikardyjskich dróg przemierzał moich jedenaście pierścieni na klęczkach recytując łacińskie psalmy. Byle tylko dotrzeć do ośmiokątnego pępka, do raju, do Niebiańskiej Jerozolimy, wykupić dla siebie miejscówkę wśród wybranych. Miałem być jak życie: mozolnymi krokami przybliżać do upragnionego celu, by już za następnym zakrętem zupełnie zmienić kierunek, zmusić do odwrócenia wzroku w inną stronę. Ale nie zniechęcaj się, jeśli tylko będziesz wytrwały, na pewno się nie zgubisz podążając czarną linią kamiennych płyt, bo droga jest tylko jedna. Prowadzi do punktu, w którym wszystko się zaczęło, pełnego obiecanych cudów i przerażających demonów, do centrum tajemnicy wszechświata, do sedna ciebie samego.

Nazywają mnie dedalem (na cześć tego z Cnossos), mandalą, drogą do Jerozolimy, labiryntem. Czy tego chcesz, czy nie, nosisz mnie w sobie. Nigdy nie znajdziesz wyjścia.

W czternastym wieku labirynty stały się synonimem zła, rozpusty i zbłądzenia w duchowym życiu. Zaczęto je niszczyć na wielką skalę, a w 1538 r. paryski parlament oficjalnie zabronił używania tego motywu w architekturze. Wapienny labirynt w Saint Quentin położono w 1495 roku, najprawdopodobniej, by zastąpić wcześniejszy, dwunastowieczny. Obok labiryntu z Chartres i Bayeux jest on jednym z nielicznych, które ocalały w niezmienionej formie. Pięknym labiryntem szczyci się też katedra w Amiens, jednak pochodzi on z XIX wieku. (Z podziękowaniami za dociekliwość dla Chłopca na rowerze.)  

niedziela, 17 maja 2009

Arras: Arrasy


Nie ma chyba w całej Polsce ucznia szkoły podstawowej, który nie zanudziłby się prawie na śmierć na wypastowanych do bólu parkietach Wawelu, słuchając jednym uchem przewodnika recytującego monotonnym głosem historię renesansowych arrasów zakupionych w XVI wieku przez Zygmunta II Augusta we Flandrii. Wielkie, szaro-bure płachty z niezrozumiałymi historiami wzbudzają zainteresowanie na ziewających buziach dopiero w momencie, gdy okazuje się, że niektóre fragmenty są tkane srebrnymi i złotymi nićmi. I choć niekoniecznie pamięta się później, że opowiadają o Arce Noego, Adamie i Ewie, czy wieży Babel, mityczne miasto Arras, któremu zawdzięczają swoją nazwę, pozostaje na zawsze zapisane w pamięci.

Dlatego można się bardzo zdziwić, kiedy pytając mieszkańców Arras z czego słynie ich miasto w Polsce, zaskoczeni próbują zgadywać: z tego, że jest stolicą departamentu Pas-de-Calais? Nie? No to może ze swoich dwóch pięknych barokowych placów otoczonych zwartym rzędem prawie identycznych kamieniczek? Też nie? No to może z tego, że urodził się tutaj legendarny dziewiętnastowieczny detektyw Eugene-Francois Vidocq? Też nie? No to może ze swojego ratusza, który jest wpisany na listę dziedzictwa światowego UNESCO? Też nie? To może ze swoich podziemnych korytarzy, które są podskórnym lustrzanym odbiciem miasta i które w czasie Wielkiej Wojny stały się schronieniem dla tysięcy mieszkańców? Też nie? To w takim razie z czego? Z arrasów? A co to takiego? Gobeliny? Tapiserie? No popatrz, nigdy bym nie przypuszczał.

I tak oto historia odległego obcego miasta została zapisana w naszym ojczystym języku mocniej, niż w pamięci jego własnych mieszkańców.


środa, 13 maja 2009

Laon: Woły


Żeby spojrzeć w oczy wołom z Laon, trzeba się wdrapać prawie na sam czubek wieży - malutkie drzwi w tylnej części południowej nawy bocznej otwierają się na wąskie kręte schody prowadzące na platformę nad dzwonami. Szesnaście kamiennych wołów naturalnej wielkości stoi dumnie na honorowym miejscu, otaczają każdą z wież, niczym strażnicy wypatrujący na horyzoncie wrogich wojsk. Ale dlaczego woły? Tyle jest przecież innch zwierząt z bogatą symboliką, bardziej szlachetnych, nie upokorzonych przez kastrację, piękniejszych... No więc dlaczego woły?

Ano dlatego, że to właśnie wołom katedra w Laon zawdzięcza swoje istnienie. Trzeba było wytaszczyć te tysiące ton białego kamienia na sam wierzchołek wapiennego wzgórza! W okolicy nie było żadnej rzeki, którą można by spławić budulec na drewnianych tratwach, jak to miało miejsce w Paryżu, Rouen, czy w Strasbourgu. Co prawda mieszkańcy Laon od wieków wyciosywali wapienne bloki na budowę swoich domów na miejscu, tworząc we wnętrzu góry niekończący się labirynt wielopoziomowych piwnic, jednak żeby sprostać zapotrzebowaniu na miliony ton kamienia dla Notre Dame trzeba by zużyć prawie całe wzgórze. No więc zdecydowano się przywieźć kamienne bloki z odległego o 16 kilometrów kamieniołomu w Chermizy.

Przez prawie sto lat na stromych stokach trzeszczały skórzane chomąta, strzelały baty, zgrzane cielska pokornych wołów perliły się kroplami potu. Podobno czasem kiedy wyczerpane zwierzęta przystawały w drodze, zdarzało się, że pojawiał się biały wół, który pomagał im dźwigać jarzmo, cudowny wysłannik Opatrzności spoglądającej przychylnym okiem na śmiałe plany architektów.

Rogate sylwetki patrzące na turystów z piedestału zachodnich wież przypominają, że tylko harując jak wół tworzy się dzieła największe - te wykute w kamieniu, nieśmiertelne.

Laońskie woły w skali całej katedry do wypatrzenia tutaj - kliknij w zdjęcie, aby powiększyć.

wtorek, 12 maja 2009

Stella: Polski zakalec


Walec pierwszej wojny światowej przetoczył się przez północną Francję miażdżąc wszystko, co napotkał na swojej drodze. Potrzeba było wielu rąk do odbudowy wiosek, kościołów, cukrowni i kopalni. A że Polakowi żadna praca nie straszna i wszędzie mu lepiej, niż w ojczyźnie, za którą później jednak nigdy nie przestaje tęsknić, kilkadziesiąt tysięcy polskich - głównie śląskich - rodzin spakowało do tobołków swoje skromne manatki i wyruszyło w podróż do francuskiej ziemi obiecanej.

W Lille, Amiens czy Arras nie tak trudno dziś spotkać Orzechowskich, Sokołów, Kapustów albo innych, niewymawialnych dla Francuzów, Szczypków i Szarnickich. Urodzeni we Francji, wychowani w domach, w których po polsku mówiła już tylko babcia, w odróżnieniu od niej samej są dziś dumni ze swoich słowiańskich korzeni. Często nie wiedzą o tym, że Kraków już nie jest stolicą, że nie jemy barszczu codziennie i że nie mamy jeszcze Euro.

Od czasu do czasu francuska polonia spotyka się na festynach i potańcówkach. Czasem przyjedzie sam święty Lech Wałęsa, czasem jakiś polski ksiądz odśpiewa Boże coś Polskę. W ostatnią sobotę w polonijnym centrum Stella Maris w nadmorskiej Stelli zorganizowano majówkę.

To taka stara polska tradycja, mieszkańcy wiosek wraz z orkiestrami dętymi wychodzą na łąki, jedzą drożdżowe placki, tańczą, piją żubrówkę. Czasem też oblewają młode panny wodą, bo podobno przynosi to szczęście - tłumaczy przez mikrofon pięćdziesięciolatek w góralskim kapeluszu perfekcym francuskim. Uśmiechnięci biesiadnicy biją brawo znad talerzy z choucroute nazwaną na okoliczność bigosem, powiewają biało czerwone proporczyki. Kapela w ludowych strojach krakowskich przyśpiewuje na podkładach z elektronicznego kibordu: Pod czerwoną, czerwoną jarzębiną, stałaś obok mnie e e... Potem będzie jeszcze Głęboka studzienka, głęboko kopana... i, o zgrozo, Majteczki w kropeczki o ho ho ho. Można ponucić pod nosem, zatańczyć polkę, zrobić sobie zdjęcie z ciupagą.

Jest też kiermasz: plastikowe bursztyny, kryształowe wazony, lalki w ludowych strojach. Sprzedawca zachęca: Ten wisiorek w kształcie aniołka, który trzyma bursztynek, to taka stara polska tradycja, obdarowuje się nim ukochane osoby na wiosnę. Oczywiście stroje lalek są szyte i haftowane ręcznie, kryształy są unikatowe w światowej skali, tylko co robią na tym stoisku rosyjskie drewniane babuszki??? Obok na pomalowanej w łowickie wycinanki drewnianej ladzie leżą kiełbasy, szynki i kaszanki. Prosto z Polski: krakowska, toruńska, mortadela (?) , parówki z krowich wymion. Oczywiście jest też wódka w butelce w kształcie Polski z biało czerwonym orłem i z napisem Pologne 2012, gorzka żołądkowa, żubrówka, Żywiec. Krówki i toruńskie pierniki. Sernik z francuskiego serka homogenizowanego i drożdżowy placek z zakalcem. Pani obok się zachwyca: Jakie dobre to polskie ciasto, takie mokre!

Taka majówka to bardzo ciekawe doświadczenie: spotkanie z mityczną lukrowaną babciną Polską, gdzie celebruje się tradycje, których nie ma, ale dobrze się sprzedają, spotkanie z Polską Wojtyły i Solidarności, której nikt nigdy tak naprawdę nie widział na własne oczy, ale która przecież musi istnieć gdzieś na dalekim wschodzie wśród drewnianych malowanych chat i kołyszących się łanów zbóż.

poniedziałek, 11 maja 2009

Le Touquet: Ach gdyby tak mieć willę...


Ach gdyby tak mieć willę w Touquet... Albo chociaż malutkie mieszkanko w jednym z tych betonowych gmaszysk przy plaży... Z widokiem na morze, albo na rynek, albo z widokiem na wille, które mają widok na morze albo na rynek. Albo nawet bez żadnego widoku. To nic, że trzeba by pewnie je spłacać przez całe życie i że ceny nieruchomości w Touquet są wyższe, niż w centrum Paryża - taka dacza jest doskonałym wyznacznikiem statusu społecznego, lepszym nawet niż nowe Audi A4, które stałoby w podziemnym garażu.

Ach gdyby tak wyjeżdżać na wakacje do swojej własnej willi i spotykać w tym samym malutkim miasteczku kolegów z pracy, którzy też tu przecież mają swoje wakacyjne posiadłości... Siedząc na tarasie i sącząc whisky z lodem można by podyskutować o interesach, polityce, o kolegach, którzy ciągle jeszcze nie zakupili w Touquet żadnej nieruchomości, albo zakupili u dewelopera, który właśnie splajtował.

Ach gdyby tak jadać w ekskluzywnych restauracjach potrawy, których nazw się nie rozumie, podane na talerzach, jak dzieła szalonych abstrakcjonistów, zmieniając sztućce pięć razy, pijąc byle jakie wino w kosmicznej cenie i wstać od stołu głodnym.

Ach gdyby tak spacerować sobie po nadmorskim betonowym bulwarze w polo Ralph Lauren, szortach Lacoste, z torbą Louis Vuitton niedbale przerzuconą przez ramię, zza okularów od Diora obserwować skysurferów raz po raz wzbijających się w powietrze i zanurzających się w falach.

Ach gdyby tak móc odpowiedzieć na banalne pytanie ''Co robisz w weekend'' coś w stylu ''Jedziemy do Touquet pograć trochę w Kasynie'', albo ''Zabieramy nasze konie do Touquet pogalopować po plaży''. A potem wyznać w przypływie szczerości, ze spojrzeniem, które nagle, nie wiedzieć czemu, stało się smutne: ''Wiesz, przyjeżdżam do Touquet ze strachu przed samotnością.''

Nie marzy mi się to wcale. Nic a nic.

środa, 6 maja 2009

Monchy Lagache: Smardze


Wczesnym majem, po długich miesiącach podziemnej samotności, zdziwiona stukotem kropel wiosennego deszczu i ciepłem słonecznych promieni, wszechobecna grzybnia budzi się do życia. Powolutku, niepewnie, przeciska swoje białe dłonie przez zbutwiałe liście, odgarnia pędy bluszczu, szuka właściwego miejsca, by zakwitnąć. Tak, wie dobrze o tym, że to niemożliwe, że grzyby nie kwitną i że mogą co najwyżej wytwarzać owocniki, ale to takie dziwne uczucie tak rosnąć i nie być nawet rośliną. W końcu udaje jej się przebić na jasną stronę lasu i zakwitnąć najpiękniej, jak potrafi. Niestety w podziemnych korytarzach nie miała nigdy okazji poznać żadnych kwiatów osobiście i wszystko, co o nich wie, to tylko z opowieści skorków i ślimaków. Słyszała o łodydze, koronie z kolorowych płatków, o oszałamiającym zapachu... Naprawdę z całej siły swojej poplątanej wyobraźni starała się im dorównać.

Dlatego, kiedy zbierasz smardze, czyń to z pokorą. Odchyl delikatnie błyszczące rosą liście, przyjrzyj się falbankom kapelusza, dotknij aksamitnej sukni. Z wyczuciem, by nie zranić wrażliwego ciała grzybni, odetnij smardza tuż przy ziemi. Uważaj, jest trujący i można go zjeść dopiero po ugotowaniu lub wysuszeniu! A kiedy już spróbujesz smardzy w śmietanie, tarty ze smardzami, albo po prostu jajecznicy z grzybami, możesz być pewnym, że odtąd już co roku po pierwszym wiosennym deszczu, nie przejmując się przemoczonymi butami, wyruszysz w las na spotkanie podziemnej tajemnicy.

wtorek, 5 maja 2009

Tincourt: Niebo nad Pikardią


Pikardyjskie niebo nie przestaje zachwycać.

Niezmierzona równina płodnej ziemi pocięta skalpelem na prostokątne pola jest płaska jak dobrze wyprasowane prześcieradło. Nad nią rozciąga się równoległy świat błękitu i przezroczystości, w nieustannym ruchu mieszają się kolory, przenikają perspektywy. Obłąkany reżyser nie potrafi się zdecydować na żadne konkretne oświetlenie sceny, zapala i gasi reflektory, zmienia filtry, emocje, interpretacje. Żaden krajobraz nie trwa dłużej niż mrugnięcie okiem.

Czym są katedry, symfonie i poematy wobec tego codziennego spektaklu nieba, ku któremu aż ma się ochotę wyciągnąć ramiona?

czwartek, 30 kwietnia 2009

Rouen: Miasto tysiąca drzwi


Brukowane uliczki starego Rouen są bardzo wąskie, a stojące przy nich kolorowe domki wysokie - w końcu płaciło się podatek od szerokości fasady, wysokość była za darmo. Domki zdają się tłoczyć jeden przy drugim, przytulone do siebie, jakby chciały się chronić przed zimnem.

Dzięki takiemu układowi przestrzeni każdy spacer po Rouen jest w zasadzie spacerem od muru do muru, od drzwi do drzwi. A każde drzwi są inne. Jedne są malutkie, jakby wszyscy ludzie w średniowieczu mieli metr pięćdziesiąt wzrostu, inne tak wielkie, że udało się je przerobić na wjazd do garażu. Są drzwi ze zbutwiałego drewna i z błyszczącego plastiku. Czerwone, zielone, niebieskie, starannie odmalowane i z łuszczącą się farbą. Są te otwarte do mrocznych korytarzy i te z wyschniętymi liśćmi na progu, którego od dawna nikt nie przekroczył. Te z elektrycznym dzwonkiem i te z kołatką. Z błyszczącą tabliczką z nazwiskiem lokatora i takie, na których nie ma nawet numeru.

Moje ulubione drzwi w Rouen to wcale nie są te kolorowe z błyszczących fotografii ilustrowanych przewodników. To drzwi z ulicy Dwóch Aniołów z popękanego drewna, których od dawna nikt nie malował. Napisana drżącym pismem karteczka głosi: Panie Listonoszu, bardzo proszę listy dla numeru 41 wsunąć pod drzwiami. Ciekawe, jaka za nimi kryje się historia.

środa, 29 kwietnia 2009

Bourguignon-sous-Montbavin: Cmentarzysko


Niektóre samochody powinny być wpisywane do rejestru zabytków. Są częścią historii, kultury, równie znane, jak repliki z kultowych filmów, pięne, jak dzieła sztuki, zapisane w zbiorowej podświadomości pogrubioną czcionką. Taki właśnie jest Citroën 2CV, słynne deux chevaux - dwa konie, które podbiły serca Francuzów sześćdziesiąt lat temu.

Pierre Jules Boulanger w latach trzydziestych zaczął prace nad konstrukcją samochodu, który byłby dostępny dla wszystkich. Jak mawiał o nim jego pomysłodawca, miał to być samochód, który mógłby przewozić cztery osoby i 50 kilogramów ziemniaków lub beczkę, z maksymalną prędkością 60 km/h, który spalałby 3 litry na 100 km, był tani w utrzymaniu i sprzedawany po cenie trzy razy niższej niż inne samochody dostępne na rynku. Niestety wojna przerwała prace nad tym niezwykle tajnym projektem pod kryptonimem TPV - tres petite voiture
, czyli bardzo mały samochód i pierwsze 2CV zjechały z taśmy dopiero w 1949 roku.

Och, był to zaiste cud techniki: silnik z dwoma cylindrami o pojemności 375 cm³ chłodzony powietrzem, trzy biegi i wsteczny, wycieraczki poruszane przez licznik prędkości, przednie drzwi otwierane do tyłu. Przy montażu użyto tylko jednego rodzaju śrub i wystarczyło ich odkręcić cztery, żeby wyjąć silnik. W drzwiach nie było zamków, a jako ochronę przed kradzieżą zalecano przypięcie kierownicy do stelaża siedzenia kierowcy solidnym łańcuchem i zamknięcie go na kłódkę. Był to samochód, który każdy mógł pojąć, rozkręcić jednym śrubokrętem na części pierwsze, zastąpić pasek klinowy pożyczoną od pasażerki pończochą i pomknąć dalej zostawiając za sobą chmurę spalin. Początkowo 2 CV były dostępne wyłącznie w jednym kolorze: szarym jak gołąbek.

Malutki niezniszczalny samochodzik szybko został zaadoptowany przez wszystkich, od rolnika po zakonnicę. Stał się symbolem wolności, wakacji, wiary w lepsze jutro i niczym nie ograniczonych możliwości. I nie ma takiego Francuza, który by nie znał jakiegoś Citroëna 2CV osobiście, nie ma francuskiego filmu z lat pięćdziesiątych, gdzie 2CV nie grałby jednej z głównych ról, nie ma takiego parkingu, na którym 2CV by się nie zatrzymał. Był to samochód, który stał się pełnoprawnym członkiem francuskich rodzin, o którym opowiada się legendy, pokazuje dzieciom zdjęcia.

Ostatni 2CV zjechał z taśmy 27 lipca 1990 roku. Nagle okazało się, że świat przyspieszył i że 60 km/h już nie wystarcza, że blaszana karoseria rdzewieje, że pianka w siedzeniach jest za twarda, że jednak zamek w drzwiach, dobry alarm i blokada kierownicy są niezbędne, że okrągłe reflektory wyszły z mody i że żeby się podobać trzeba mieć dziś skośne oczy.

Niektóre 2CV miały szczęście, zakochani właściciele fundują im coraz to nowsze operacje plastyczne, liftingi, silikonowe wkładki, rozruszniki serca. Te, dla których w nowoczesnym świecie zabrakło miejsca, odchodzą, jak stare słonie, na dobrze ukryte cmentarzyska. Zasypiają w ciszy niepotrzebne nikomu.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Jezioro d'Ailette: Center Parc


Pięć lat temu nad jezioro d'Ailette można było przyjść tak po prostu. Kręta ścieżka prowadziła na piaszczystą plażę, na której na kolorowych ręcznikach bawiły się dzieci, a dorośli wystawiali plecy do słońca, można było zamoczyć stopy w błękitnej wodzie, można było nawet popływać.

Półtora roku temu nad jeziorem wyrosło ponad 600 kolorowych domków, sklepy, restauracje, pole golfowe i tropikalny basen. Wszystko to w ramach otwarcia trzeciego, po Normandii i Solonii, francuskiego Center Parku. Kolorowa broszurka pełna zdjęć uśmiechniętych dzieci i seniorów obiecuje niezapomniane przeżycia w jednym z bajkowych cottage - bo domki mają sprawiać wrażenie sielskiego malutkiego prowincjonalengo miasteczka. Co prawda w towarzystwie czterech tysięcy osób odczucie wiejskiej atmosfery może być dość trudne, ale za to jest park z kozami, krowami i owcami, można popływać łódką po jeziorze, pojeździć konno, wypożyczyć rower.

Kto ma dość cierpliwości, żeby dobrnąć do ostatnich stron broszurki, może jednak troszkę się zdziwić. Odkrywamy tam, że w zasadzie od momentu przekroczenia bram Center Parku uruchamia się dla nas olbrzymia wszechwiedząca kasa fiskalna, która rejestruje każdy ruch, drrrryń! podlicza i na koniec pobytu wystawi rachunek. Słony.
- Wynajęcie czteroosobowego domku na weekend 15 maja: 730 Euro. Cena obejmuje nieograniczony wstęp na basen. Chociaż tyle.
- Śniadanie dla czterech osób doręczone rano do domku w wilkinowym koszyku: 26,40 Euro
- Posiłek w restauracji: 19,80 Euro od osoby. W zasadzie to w każdym domku jest kuchnia i można by przygotować posiłki samemu. Pojawia się jednak problem zakupów. Można je zrobić w supermarkecie w Center Parku, tylko niestety jest tam dużo drożej, niż na zewnątrz. Można by podjechać samochodem do najbliższego miasteczka, tylko niestety zajmuje to sporo czasu, bo parking jest dwa kilometry od domku, na samym końcu jeziora. No ale przecież można na parking pojechać na rowerze! Drrrryń!
- Wypożyczenie roweru: 15 Euro na weekend. Kasa wszystko zarejestruje!
- Drewno do kominka: 16,50 Euro porcja na jeden wieczór
- Dwie godziny jazdy quadem: 88 Euro
- Zorganizowane zabawy dla dzieci: 8 Euro za godzinę
- Dwugodzinny seans w spa: 175 Euro.
I tak dalej, i tak dalej...

Cały Center Parc jest ogrodzony wysoką drucianą siatką, kilometry metalowej kraty otaczają szczelnie 80 hektarów. Nie można już dojść na plażę, która stała się własnością prywatną. Nie można spokojnie pospacerować po kamiennych uliczkach Chamouille, wszędzie tłumy Niemców, Holendrów i paryskich bobo*. Świat został podzielony na ten piękny, plastikowy, kolorowy... i ten z zewnątrz, skąd miejscowe dzieci przychodzą pooglądać przez płot, jak egzotyczne zwierzęta w zoo, bogatych rówieśników jeżdżących na kucykach.

Jedliśmy obiad w hotelu-restauracji po drugiej stronie jeziora. Plastikowe miasteczko rodem z kreskówki Disney'a wyglądało na wymarłe. Do stołu podawał nam sam dyrektor restauracji.

Tak, wygląda, jakby tam nikogo nie było, ale wiem na pewno, że w ten weekend mają komplet. Cztery tysiące osób. Zawsze, jak już nie mają miejsca, to przysyłają do mnie na noc swoich pracowników, a dziś nocuje u mnie piętnaście osób stamtąd. Pracuję w hotelarstwie od trzydziestu lat i jak zaczynali stawiać te kolorowe domki, to wróżyłem im rychłą plajtę. A tu proszę - weekend w weekend komplet.

Po obiedzie podjechaliśmy pod bramy raju, żeby zapytać ubranego w niebieski uniform Świętego Piotra, czy możemy zobaczyć, jak Center Parc wygląda od wewnątrz. Święty Piotr z uśmiechem odpowiedział, że oczywiście, nie ma problemu, 18 Euro od osoby się należy. A, no i jeszcze 5 Euro za parking. Tłumacząc, że musimy to jeszcze przemyśleć, zawróciliśmy pod bramą.



*Bobo to tzw. bourgeois-boheme, przedstawiciele specyficznego typu konformizmu. Najczęściej paryżanie, inteligenci, z sympatiami politycznymi po stronie ekologicznej lewicy. Pochodząc z zamożnych rodzin, z tzw. burżuazji, mogą sobie pozwolić na prowadzenie beztroskiego życia bohemy: nie muszą się martwić ani o jutro, ani o pieniądze, ani o własne bezpieczeństwo.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Royaucourt: Kościół Świętego Juliana


W Royaucourt u podnóża Laon wśród złotych pól kwitnącego rzepaku stoi malutki kosciółek z dwunastego wieku. W zasadzie z dwunastowiecznej budowli zostało tylko kilka kolumn i nikt już nie pamięta ile razy drewniane sklepienie płonęło, zanim zastąpiły je gotyckie kamienne żebra. Może tylko kamienne mury, które z każdym kolejnym pożarem nabierały coraz bardziej czerwonego odcienia. Wychudzony staruszek w zimowej kurtce pachnącej lawendą ustawia równiutko drewniane krzesła.

W środę będziemy mieć mszę. To będzie druga w tym roku! Księży nam brakuje, ten nasz przyjeżdża specjalnie z Laon, ale tylko co cztery miesiące, bo ma pod opieką ponad 50 parafii. Pochodzi z Kongo. Aż z Afryki musimy duchownych ściągać, francuska młodzież ma teraz co innego w głowie. I tak mamy szczęście, że się zdecydował w środy msze po wioskach odprawiać, poprzedni tylko w niedzielę w dwóch kościołach odprawiał, jeszcze trochę, a większość kościołów byłaby na zawsze zamknięta. A tak to przynajmniej się dwa razy do roku zetrze kurze z ołtarza, krzesła wyrówna. Chrzty to teraz są grupowe, nawet podwójne śluby się czasem zdarzają. Niestety pogrzebów nie da się pogrupować, no i często nawet chowają nieszczęśnika bez księdza, tylko świeccy modlitwy odmówią. No ale jak jeden ksiądz ma się pięćdziesięcioma parafiami zajmować? W dodatku jak jedna niedzielna msza przypada na 25 parafii, to trudno nawet ławki w kościele wypełnić, młodzi nie chcą chodzić do kościoła. Na naszej środowej mszy jak nas będzie dziesięciu, to się ksiądz bardzo będzie cieszył. A, o te dziury w posadzce pani chodzi? Na początku dziewiętnastego wieku ubzdurali sobie, że ten kościół był zbudowany przez Templariuszy z Laon i że na pewno ukryli tu swoje skarby. No więc skuli posadzkę, kopali i kopali, i poza szkieletami szesnastowiecznych fundatorów niczego nie znaleźli. Tacy to już ludzie są, niczego nie uszanują. Podoba się pani nasz kościółek? O, tam na stoliku leży księga pamiątkowa naszego stowarzyszenia miłośników kościoła Świętego Juliana, niech pani coś napisze!

Bardzo mi było miło zastać drzwi tego pięknego kościoła otwarte. Dziękuję za ciepłe przyjęcie i za wszystkie historie związane z tym miejscem opowiedziane z pasją.

Polka, która ciągle nie może uwierzyć, że kościoły mogą być puste.


czwartek, 23 kwietnia 2009

Świeże zielone szparagi


Dziś po raz pierwszy w tym roku zjedliśmy świeże zielone szparagi, a to znaczy, że zima sobie poszła na dobre i że wróci dopiero za rok.

Podobno zielone szparagi są mniej wykwintne, niż białe. Jako ich fanatyczna miłośniczka zupełnie się z tą opinią nie zgadzam. Nie rosną w kopcach z piasku, tylko na normalnej grządce. Nie trzeba ich wygrzebywać, bo całe wyrastają nad powierzchnię. Nie trzeba ich obierać, gotują się krócej. Wystarczy tylko odciąć zdrewniałe końcówki, wrzucić do wrzącej posolonej wody, 10 minut i gotowe! A ten smak! Wiosna wcielona!

Żeby nie zagłuszyć tego cennego aromatu, najlepiej degustować szparagi z delikatnymi sosami, ot na przykład...

Sos z bazylią leciutki jak chmurka

Składniki:
1 jajko
10 g mąki kukurydzianej
10 ml śmietany 8%
drobno pokrojona świeża bazylia
sól

W malutkim rondelku mieszamy żółtko, mąkę i śmietanę, rozcieńczamy dwoma łyżkami zimnej wody. Wszystko podgrzewamy nie przestając mieszać, aż do zagotowania. Jak tylko w sosie pojawiają się pierwsze bąbelki, natychmiast zdejmujemy z ognia i mieszamy jeszcze minutkę. Odstawiamy do wystudzenia. Kiedy już sos jest letni, ubijamy białko na sztywną pianę i mieszamy ją z sosem. Solimy do smaku i posypujemy bazylią.

A potem już tylko pozostaje się delektować krótkim sezonem świeżych szparagów, które, możecie mi wierzyć lub nie, wolno jeść palcami!

środa, 22 kwietnia 2009

Laon: okiennice


We Francji każdy poranek zaczyna się skrzypnięciem okiennic.

Przecierając zaspane oczy w całkowitej ciemności trzeba zwlec się z łóżka, na zimnej podłodze stopami wymacać kapcie, doczłapać do okna, otworzyć je i odryglować okiennice. Za nimi niecierpliwie czeka Nowy Dzień, jeszcze ciągle jest tajemnicą, ale wystarczy leciutko pchnąć drewniane volets, żeby na własnej skórze przekonać się, czy przypadkiem nie pada. O, sąsiadka z naprzeciwka też już wstała, ma niebieską koszulę nocną, dzień dobry, pani Dubois!

Poranne otwieranie okiennic jest jak uroczyste przecinanie wstęgi: oto jest, proszę Państwa, stoi tu przed nami, całkiem nowy, pełen szans i nadziei, gotowy do użytku, Nowy Dzień! Zamiast braw, stukot drewnianych okiennic o kamienne mury. Taki zbiorowy codzienny rytuał uroczystego otwierania Księgi Życia.

Gdy zapada zmierzch, okiennice zamykają się jedne po drugich, zamykają się oczy ludzi zwiniętych w kłębek na wyprasowanych prześcieradłach. Świat został za okiennicami, poczeka do jutra.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Monchy Lagache: leśne hiacynty


Pod koniec kwietnia do pikardyjskich lasów wchodzi się szeptem i na paluszkach. Każdy krok jest jak świętokradztwo, pod stopami chrzęszczą soczyste zielenią łodygi. Nastał czas leśnych hiacyntów, na kilka dni rozpostarły swój niekończący się fioletowy dywan, jak uwięziony w malutkich dzwoneczkach na krótką chwilkę kawałek nieba.

Leśne hiacynty pachną światłem, miłością i budzącym się życiem. Ich zapach wypełnia cały las, odurza, mąci w głowie, uszczęśliwia. Aż ma się ochotę nabrać go w płuca do pełna i już nigdy nie wypuścić.


niedziela, 19 kwietnia 2009

Longueau: zamiast coli


Najpierw trzeba sobie za 30 centów kupić litrową plastikową butelkę - albo przyjść z własną. Potem wrzucamy Euro, słyszymy znajomy z automatów z kawą brzęk i do butelki leje się świeże, zimne mleko. Podobno prosto od krowy. Naprawdę pachnie oborą i łąką - aż ma się ochotę obejść tajemniczy automatyczny ''mlekopój'' dookoła, żeby posłuchać, czy z wnętrza metalowej skrzynki nie słychać cichego muczenia, albo chociaż leniwego mlaskania.

W Longueau pod Amiens na placu przed ratuszem stoi automat z mlekiem. Ruch przy nim jest niemały, czasem nawet ustawia się kilkuosobowa kolejka i niejednemu zdarza się od razu po napełnieniu butelki skusić się na kilka łyków.

Francuski rolnik nie boi się techniki: w traktorze ma zamontowany GPS, na bieżąco w internecie śledzi kurs skupu pszenicy, a wieczorami na satelitarnych zdjęciach sprawdza, czy mu rzepak równomiernie kiełkuje. Krowy są karmione i dojone przez automaty, a po plecach drapią je elektryczne szczotki. Szkoda mi tylko ''miastowych'' dzieci - po kwadratowych rybkach przyszedł czas na metalowe krowy.

sobota, 18 kwietnia 2009

Laon: Notre Dame


Kiedy w 1155 roku rozpoczęto budowę katedry Notre Dame w Laon, gotyk dopiero stawiał nieśmiało pierwsze kroki i sam o sobie niewiele wiedział. Co prawda w bazylice Saint Denis pod Paryżem opat Suger kazał już wcześniej wstawić w olbrzymich oknach kolorowe witraże i nad potrójnym portalem zachodniej fasady umieścić kwitnącą rozetę, a w katedrze w Noyon okrągłe łuki zaczęły się wyostrzać, lecz jeszcze ani wieże Chartres, ani promieniste przypory paryskiej Notre Dame nie śniły się nawet ich architektom.

No więc zarzucano katedrze w Laon, że niby jest gotycka, a nie ma ostrych łuków. Że miała mieć siedem wież, a ma ich tylko pięć i najwyższa z nich ma zaledwie 60 metrów. Że wewnętrzna elewacja nie ma symbolizujących Trójcę Świętą trzech poziomów, tylko nie wiadomo dlaczego cztery. Że wznosząca się nad skrzyżowaniem transeptu ''wieża latarnia'' wzoruje się na normandzkich kościołach romańskich, o których to nie wiadomo, czy przypadkiem nie zawdzięczają czegoś pogańskiej symbolice Wikingów. Że główny architekt nie za bardzo znał się na zasadach złotego podziału. Nie, zdecydowanie, katedra w Laon nie jest tak do końca gotycka, nie wiadomo, do której szufladki ją włożyć, dziwna i nieprzewidywalna, wprawia w zakłopotanie.

Kwietniowe popołudnie snuje się leniwie nad malutkim brukowanym placykiem przed katedrą. W pobliskiej kawiarni łyżeczki dzwonią w filiżankach, płyną nieśpieszne rozmowy, gołębie szybują na falach ciepłego powietrza prawie nie poruszając skrzydłami. Notre Dame wystawia do słońca bladą twarz, nieskończenie piękna w swej niedoskonałości.

wtorek, 7 kwietnia 2009

Marquenterre: Henson


Podczas jednego ze swoich samotnych spacerów długobrody Starzec zapuścił się w rejony Marquenterre. Spoglądając na piaszczystą zatokę ginącą pod kłębiącymi się falami i chłostaną przez okrutne wiatry, pomyślał sobie, że jeśli kiedykolwiek te rozszalałe żywioły miałyby ostatecznie unicestwić tą kruchą ziemię, to dobrze by było, żeby chociaż jej obraz pozostał gdzieś zapisany, aby jej wrażliwe piękno stało się nieśmiertelne.

Starzec pochylił się, nabrał w dłoń sypkiego złotego piasku i dmuchnął w niego leciutko. Lśniące ziarenka zawirowały w słońcu i opadając na ziemię zamieniły się we wspaniałego rumaka. Sierść jego złota jak piasek, grzywa czarna i falująca jak wody oceanu, charakter jego silny, jak nieposkromiona wichura. Zadowolony ze swojego dzieła, Starzec pogładził w zamyśleniu kościstą dłonią koński grzbiet, a jego ręka pozostawiła za sobą czarną linię, jakby wypaloną nieziemskim światłem.

Tak właśnie Pan Bóg stworzył Hensona - złotego rumaka z Marquenterre.