sobota, 28 lutego 2009

Paris: Place du Tertre


Place du Tertre na Montmartrze jest jednym wielkim targowiskiem próżności.

Mniej lub bardziej utalentowani malarze zagarnęli każdy centymetr kwadratowy powierzchni i wszyscy są autorami tych najlepszych akwarelek z widoczkami z Paryża. A jeśli nie najlepszych, to przynajmniej najbardziej oryginalnych. A jeśli nie oryginalnych, to przynajmniej z wieżą Eiffel'a dla turystów. Całe stada niedocenionych Matissów, Picassów i innych Degasów, na których świat sztuki jeszcze się nie poznał, ale poczekajcie, przyjdzie ich czas i wtedy wam dopiero pokażą! Póki co, w starych kufajkach i dżinsach na pokaz pobabranych kolorowymi farbami napastują przechodniów, bo każdy z nich jest potencjalnym zbawicielem-nabywcą różowo-błękitnego kawałka tektury.

Są wśród malarzy na placu du Tertre i tacy, co postanowili ubić interes nie tyle na własnej, co na cudzej próżności. I tak każda przeciętnej urody dziewczyna może zostać Moną Lisą w wersji ołówkowej za jedyne 20 euro. Kolor kosztuje dodatkowych 10 euro, a jeśli dzieło jest prezentem dla ukochanego i powstaje na podstawie zdjęcia, to można się spodziewać zniżki. Siedzą na składanych krzesełkach same księżne, królowe, infantki i odaliski, z nieskazitelną cerą, błyskiem w oku, lawiną gęstych włosów, które nigdy nie siwieją, wyszczuplonymi policzkami, wygładzonymi zmarszczkami. Uśmiechnięte, szczęśliwe, władcze. Kiedy już skończą pozować, patrzą z niedowierzaniem na swoje nowe twarze, a więc to ja, tak mnie widzą inni, w końcu ktoś umiał dostrzec, jaka jestem piękna! Z rulonem papieru spiętym recepturką wracają do rzeczywistości porannego odbicia w lustrze. Na składanych krzesełkach trzeba zrobić miejsce innym.

piątek, 27 lutego 2009

Paris: Bezpowrotna fikcja



Przed bazyliką Sacre Coeur na Montmartrze o każdej porze dnia i roku kłębi się tłum turystów, pary zastygają w upozowanych uściskach, pstrykają aparaty fotograficzne, w końcu każdy chce mieć zdjęcie pod tytułem ''ja i Paryż w tle''. Niewysoki pan w smokingu siedzi na rzeźbionym krzesełku i gra na harfie przeboje Beatlesów, kilku gapiów przytupuje do rytmu. Niemieckie nastolatki w za ciasnych dżinsach rozsiadły się na środku schodów blokując przejście oburzonym paniom z włoskiej pielgrzymki. Kilka kroków dalej dziewczyna z kolorowymi dredami uderza rytmicznie w coś przypominającego odwróconą miedzianą miskę z regularnymi wgłębieniami. Na pytanie o co chodzi odpowiada, że to tradycyjny instrument, który przywiozła z Chin, wydaje dźwięk podobny do ksylofonu. Grupa Chińczyków wyciąga z plecaków telefony z aparatami fotograficznymi, aparaty fotograficzne z telefonami oraz inne dziwne urządzonka, o których istnieniu Europa dowie się za kilka lat. Ulicą maszeruje prawdziwy nowoorleański big band: bęben, banjo, saksofon i wielka biała tuba, solista śpiewa, że ktoś mu ukradł dziewczynę. Stukot obcasów, śmiechy, nawoływania.

Wśród tego ogólnego rozgardiaszu na drewnianym cokoliku stoi biały mim. Nie śmieje się, nie błaznuje, otacza go cisza. Jest jak niemy starotestamentowy prorok, posłaniec z innego świata. Turyści obchodzą go szerokim łukiem, jego spojrzenie przeszywa na wskroś, mrozi plecy. Przed nim oparta o schody tekturowa tabliczka głosi: I love one way fiction.

czwartek, 26 lutego 2009

Paris: Montmartre


Kiedy byłam pierwszy raz w Paryżu, miałam dobrego przewodnika i o nic nie musiałam się martwić. To on rozkładał mapę, decydował którą linią metra pojechać, tu się musimy przesiąść na RER B, druga w lewo, trzecia w prawo, no i proszę, muzeum Picassa, zwiedzamy. Wystarczyło tylko iść za nim i nie zgubić z oczu czerwonej koszulki, aby zawsze znaleźć odpowiednie wyjście z labiryntu ulic i uliczek. Nic nie trzeba było rozumieć, wystarczyło wczuć się w kolory i zapachy miasta. Paryż był wtedy jak tajemniczy wzór na egzotycznej tkaninie, wielwymiarowy, niepojęty, pulsujący podskórnym rytmem korytarzy metra.

A potem nadszedł czas, kiedy to sama musiałam zmierzyć się z molochem, przewracać przetarte na zgięciach mapy we wszystkie strony, analizować plany, znaleźć punkty odniesienia. Oswojony Paryż ułożył mi się grzecznie po obu brzegach Sekwany, wynurzyły się wyspy, budynki odnalazły swoje miejsce i przestały się przemieszczać, wagoniki metra zaczęły jeździć ze stacji A do stacji B. Miasto stało się płaskie, zrozumiałe i zupełnie logiczne, ulice zostały nazwane, dzielnice ponumerowane.

I tylko kiedy stromymi schodkami docieram zasapana na malutki placyk przed bazyliką Sacre Coeur, za każdym razem zaczynanam wątpić, czy w ogóle można to miasto objąć rozumem. Niby wiem, że ten budynek, co przypomina grecką świątynię to Opera i że ta złota kopuła to kaplica w szpitalu Inwalidów, ale co to za wieża po lewej? A te wszystkie bulwary, kamienice, place ciągnące się aż za horyzont? Paryż ciągle się wymyka racjonalnemu poznaniu, zaskakuje, zadziwia, czasem przeraża swoim ogromem - jak zasupłane w podświadomości wspomnienia.

środa, 18 lutego 2009

Tarte Tatin

T
W malutkiej wiosce Lamotte-Beuvron zagubionej pośród dziczy lasów Solonii stała oberża sióstr Tatin. Stołowali się w niej głównie spoceni drwale i zbłąkani podróżni, czasem wpadał na ciepły obiad leśniczy, czasem myśliwi. Caroline i Stephanie Tatin gotowały nieźle, ale nie była to zbyt wykwintna kuchnia i jeżeli ktoś przychodził do nich coś zjeść, to nie dlatego, że zwabiła go sława menu, tylko z powodu braku innych oberży w okolicy.

Którejś wiosny do drzwi oberży zapukał młodzieniec z zupełnie innej bajki: aksamitne bryczesy, wypastowane oficerki, dobrze skrojona czerwona marynarka, włosy gładko zaczesane do tyłu, lśniący uśmiech. Czarnego konia do płotu przywiązał i pyta, czy mógłby coś zjeść. Trochę jeszcze wcześnie na obiad, ale oczywiście, już szybciutko coś przygotujemy. Stephanie nakryła wielki stół białym obrusem i usadziła gościa na drewnianej ławie, a Caroline pobiegła do kuchni gulasz z sarny odgrzewać. A jak się obie do niego uśmiechały, jak się rumieniły, a może paniczowi wina podać, a może konia napoić, a między sobą szeptały, że to chyba jest ten młody dziedzic co ze studiów w Paryżu wrócił!

Tajemniczy gość chwalił wszystkie dania, że jaki to ten gulasz dobrze przyprawiony, a jakie mięso kruche, a jakie ziemniaki smaczne, jaki chleb pachnący. Tylko co mu tu na deser podać? Stephanie, może tartę z jabłkami zrobimy? Caroline obierała pomarszczone jabłka i tak sobie myślała, że panicz to jak już z tych studiów wrócił, to teraz pewnie żony szuka (równymi cząstkami przykryć dno okrągłej formiy), no i dlaczego tak tutaj do naszej oberży zajechał, (dodać trochę cukru), że niby to przypadkiem w lesie zabłądził (poukładać na wierzchu cieniutkie plasterki masła), a na pewno słyszał, że tu dwie siostry panny na wydaniu, co dobrze gotować potrafią i specjalnie do nas przyjechał! Ach! Włożyła tartę do piekarnika i poszła się dosiąść do pięknego panicza, co by Stephanie jej w zalotach nie ubiegła. Zapach pieczonych jabłek wkrótce wypełnił całą izbę, idź zobacz Stephanie, czy tarta się już upiekła. Stephanie zagląda do piekarnika, ale ofiara z tej Caroline, tartę robi, a o cieście zapomniała! Raz dwa trzy, ciasto kruche zagnieść, rozwałkować, no i trudno, na górę go damy, na spód już się nie da. Gdy już wszystko się upiekło, pomysłowa Stephanie odwróciła tartę wykładając ją z formy na talerz i tak właśnie przez szczęśliwy przypadek powstała pierwsza słynna Tarte Tatin z nasiąkniętymi karmelem jabłkami, o kolorze złocistego miodu, krucha i pachnąca.

Dziedzic zachwycał się deserem, wylizywał łyżeczkę i prosił o dokładkę. Odtąd co najmniej raz w tygodniu na tartę przyjeżdżał, czasami zamawiał ich kilka na przyjęcia we dworze, które urządzał ze swoją żoną - zezowatą hrabianką z Szampanii. Złośliwi mówią, że nie tylko na tartę przyjeżdżał i że po każdej jego wizycie Caroline i Stephanie godzinami kłóciły się ze sobą, że nieraz kończyło się płaczem i że klienci długo musieli na swój gulasz z sarny czekać, no ale to już inna historia.

Tak głosi legenda. A mój sprawdzony przepis na tartę Tatin jest następujący:

Wziąć formę na tartę z dość wysokimi brzegami (24 cm średnicy). Obrać i pokroić w ćwiartki kilogram jabłek (boskopy, goldeny albo renety). Cząstkami jabłek wyłożyć całą formę, w wolne miejsca dokroić małych kawałków, tak, żeby dno było dokładnie przykryte. Pokroić na jabłka 150 g dobrego masła, posypać 125 g cukru. Postawić formę na palniku na małym ogniu na około 15 minut, poczekać, aż stopi się masło, jabłka puszczą sok, a cukier zacznie się karmelizować - gdy zaczynają się pojawiać złote banieczki, to znaczy, że to już. Na tak przygotowane jabłka rozwijamy kruche ciasto na tartę z rulona (do kupienia w Auchan), brzegi zawijamy widelcem do środka formy i robimy w cieście dziurki na całej powierzchni. Pieczemy w 200°C około 15 minut, aż ciasto zacznie się rumienić. Po wyjęciu z pieca zostawiamy kilka minut do przestygnięcia, potem przykrywamy talerzem i energicznie odwracamy, tarta powinna sama się odkleić od formy i spaść na talerz. Dzięki takiemu przygotowaniu jabłka nasiąknięte naturalnym karmelem, który powstaje z masła, cukru i soku z jabłek, stają się mięciutkie, puszyste i zachowują typowy dla tarty sióstr Tatin aromat.

Bon appetit!

wtorek, 17 lutego 2009

Mercurey


W Mercurey wszyscy zajmują się produkcją wina, bo jak już ma się to szczęście, że się mieszka w samym sercu Burgundii wśród winnic 1er cru, nie można przecież robić niczego innego.

Nathalie Juillot, energiczna blondynka, winnicę i wyrafinowanie podniebienia odziedziczyła po dziadku Emilu. Skończyła studia rolnicze ze specjalizacją uprawa winorośli, na których to poznała Jean-Claude'a Theulot, równie zakochanego w winie, co i ona. Pobrali się, przeprowadzili do dziadkowej posiadłości, a potem trzeba się było zmierzyć z rzeczywistością: targować się z bednarzami o każdą beczkę, znaleźć wystarczająco dużo pracowników na winobrania i pilnować, żeby za często nie odpoczywali w cieniu, zimą ze zgiętymi plecami przycinać uschnięte pędy, z nieschodzącym z ust uśmiechem prezentować swoje butelki na wszelkich możliwych targach i wystawach...

Gdy wjeżdża się do Mercurey od strony Beaune, trzeba skręcić w trzecią w prawo, żeby do nich trafić. Przybity do płotu szyld Burgundy Theulot, pełny parking, kamienny dom w głębi. Nathalie zręcznie napełnia degustacyjne kieliszki, Jean-Claude w potarganym swetrze właśnie wrócił z winnicy, rok zapowiada się nie najgorzej, niewiele winorośli przemarzło. Gdy chwali się Les Croichots, uśmiecha się łagodnie mrużąc oczy.

A wino? Po prostu wyśmienite, przywieźliśmy dwanaście butelek. Zostało już tylko jedenaście.

środa, 11 lutego 2009

Rouen: niebieskie wieczory


Wieczorami na brukowane uliczki starego Rouen przychodzi znad Sekwany niebieska mgła.

Znikają wieże kościołów i strychy kolorowych kamieniczek, dostrzegalny świat kończy się na wysokości pierwszego piętra i za najbliższym zakrętem. Czasami ma się wtedy wrażenie, że Miasto zaczyna żyć. Uliczki zmieniają położenie względem siebie, bo przecież zawsze dochodziło się tędy do wieży Joanny d'Arc, a tu nagle znajdujemy się na Starym Rynku. Tych wielkich niebieskich drzwi zamkniętych na zardzewiałą kłódkę też nigdy przedtem tutaj nie było. I ta pani w kapeluszu, jakby zabłądziła tu prosto z dziewiętnastowiecznego Londynu albo z przedwojennego Krakowa, aż ma się ochotę za nią pójść. Podobno mgła mąci ludziom w głowach gorzej niż absynt i gdy opanuje Miasto, lepiej nie zapuszczać się nad Sekwanę, czy w okolice Aitre Saint Maclou, bo kto wie, dokąd naprawdę byśmy doszli?

Żeliwne latarenki nieśmiało sączą żółte światło, wilgotny bruk lśni jak brzuch karpia. W oddali słychać stukot kopyt. Zaczarowana dorożka? Zaczarowany dorożkarz? Zaczarowany koń?

wtorek, 10 lutego 2009

Rouen: Gros Horloge


Kiedyś czas był zjawiskiem bardzo subiektywnym. Mierzyło się go głębokością zmarszczek, zmęczeniem po dniu ciężkiej pracy i skracającym się rękawem dziecięcej koszulki, a ludzkie życie znaczone było jedynie wschodami słońca, pianiem koguta, pierwszym śniegiem i płatkami kwitnących jabłoni. Potem nadszedł czas tyranii zegarów i zegarmistrzów.

Kiedy w 1431 roku strażnicy biskupa Rouen prowadzili Joannę d'Arc z katedry na stos ustawiony na Starym Rynku, Gros Horloge już od ponad czterdziestu lat szatkował czas na kwadranse. Barwny korowód żołnierzy i duchownych w licznej asyście gapiów musiał przejść pod zegarem, rodzice wyjaśniali dzieciom zadzierającym głowy i wznoszącym w górę ubrudzone palce, że ten pan z kamienia na sklepieniu to Jezus Dobry Pasterz, jedyna wskazówka nieubłaganie zbliżała się do godziny trzeciej.

Zegarmistrz też pewno obserwował z góry przemarsz procesji przez okrągłe okienko w rogu zegarowej tarczy. Były to jeszcze w czasach, kiedy zegarmistrzowie oddawali całe swoje życie jednemu zegarowi, mieszkali w jego sercu i nie opuszczali go nigdy, by nieustannie czuwać nad monotonnym rytmem trybów i trybików miasta. Nie zajmowali się prozaicznym naprawianiem malutkich zegarków zdobiących nadgarstki dzieci w dzień Pierwszej Komunii, tylko niczym wszechwładni bogowie poruszali czasem. No więc zegarmistrz Gros Horloge też ją pewnie widział: kruchą kobietę z krótko obciętymi włosami i rozżarzonym spojrzeniem, w chłopięcym ubraniu, ciągnącą z trudem ciężkie łańcuchy: dziewica z Orleanu, którą oskarżono o herezję, aby piętnaście lat później przy dźwięku trąb wynieść ją na ołtarze. Tak bardzo zbliżyła się do Historii, że spalił ją jej ogień. Ciekawe, czy skrzyżowały się ich spojrzenia i czy zegarmistrz przytrzymał na moment wirujące zębatki, żeby podarować Joannie kilka dodatkowych promieni majowego słońca - w końcu to jemu została dana władza nad oswojonym czasem.

Gdy spaceruję sobie po ulicy Gros Horloge w poszukiwaniu nowej pary butów albo świeżej bagietki, czasami słyszę bicie starego zegara. Nie ma już zegarmistrza, mechanizm jest elektryczny, prochy Joanny dawno dopłynęły Sekwaną do oceanu, tylko wskazówka ze złotym barankiem dalej niestrudzenie popycha czas do przodu.

niedziela, 8 lutego 2009

Cytrynowa tarta na niedzielę


Wszystko zaczyna się od trzech żółtek roztartych z cukrem, aż do białości. Potem dorzuć mąkę i stopniowo dodawaj ciepłe mleko. Gotuj przez trzy minuty ciągle mieszając, a następnie wystudź. Dodaj otartą skórkę z dwóch cytryn i ich sok, dobrze wymieszaj. Oto nasz krem cytrynowy.

Lekko podpiecz spód tarty, potem posmaruj go hojnie malinową konfiturą, ale nie jakimś dżemem niskosłodzonym, tylko prawdziwą babciną konfiturą, która zgodnie z rodzinną recepturą ma w sobie tyle samo owoców, co cukru. Na konfiturę wyłóż cytrynowy krem i wszystko razem piecz 15 minut w 210 stopniach. Garnek po kremie można wylizać.

Ten kwadrans to czas na ubicie piany z białek. Gdy już jest sztywna, powolutku dodaj do niej cukier puder. Wyłóż ją na tartę i zapiekaj jeszcze 30 minut w 150 stopniach.

Potem nadchodzi najtrudniejszy moment: trzeba poczekać, aż tarta wystygnie. Nie jest łatwo nie ukroić solidnego kawałka tak od razu, najlepiej schować ją do lodówki, żeby nie kusiła.

A potem to już tylko dobra herbata, ciepła muzyka i można skosztować niedzielnej tarty. Smakuje, jak życie: cytryna z kropelkami karmelu.

Niedzielna tarta cytrynowa

Składniki:

- kruche ciasto na tartę w rulonie - tak, tak, istnieje coś takiego, pojawiło się nawet w Auchan! Ale jakbyście nie znaleźli, to niezawodny i sprawdzony przepis mojej mamy na kruchy spód jest następujący: 300 g mąki krupczatki, 150 g margaryny, 30 g cukru pudru, 1 żółtko, 2 łyżki wody. Wyrobić ciasto. Przed rozwałkowaniem wstawić na godzinę do lodówki.

- na krem cytrynowy:
150 g cukru pudru
3 żółtka
80 g mąki
pół litra mleka
2 cytryny

- na piankę:
3 białka
60 g cukru pudru

- 100 ml dobrej konfitury malinowej (albo innej mocno słodkiej i czerwonej)

sobota, 7 lutego 2009

Amiens: Notre Dame


Leone Battista Alberti, wybitny włoski renesansowy humanista, surowo krytykował strzeliste katedry pełne ostrych łuków, szpiczastych wież, żeber i pinakli, włącznie z całym bestiarium smoków i zwierząt o ludzkich głowach, których symbolika była mu zupełnie obca. To jemu zawdzięczamy słowo gotyk, które miało oznaczać kulturę prymitywną i barbarzyńską. No ale jak tu się z panem zgodzić, panie Alberti, że średniowiecze było ciemne, duszne i przyziemne, kiedy wystarczy tylko wejść do którejkolwiek z gotyckich katedr, żeby przekonać się, jak wiele dla dwunastowiecznych budowniczych musiały znaczyć lekkość, przestrzeń i światło.

W Notre Dame w Amiens gotyk, który jego twórcy nazywali raczej stylem ostrych łuków, osiągnął swoje apogeum: perfekcja harmonii i proporcji dyktowanych regułą złotego podziału zadziwia nawet architektów drapaczy chmur, każdy kamień ma tu swoje fizyczne i symboliczne znaczenie, nie ma przypadków i żadne dlaczego nie pozostaje bez odpowiedzi. Żebrowe sklepienie zdaje się tak lekkie, że niemal lewituje nad czarno białym labiryntem posadzki. Prawie nie ma tu ścian, tylko kamienna koronka, która pozwala światłu swobodnie ześlizgiwać się po kolumnach.

Nie ma grawitacji, nie upływa czas, materia została pokonana.

Był pan kiedyś w Amiens, panie Alberti?

piątek, 6 lutego 2009

Rouen: wieża maślana


Robert de Croismare był biskupem Rouen przez jedenaście lat. Strasznie go denerwowało, gdy duchowni z Amiens, Paryża, Reims czy Laon przyjeżdżali do niego w odwiedziny i ciągle żartowali sobie, że ta katedra jakaś taka niesymetryczna, że ma tylko jedną wieżę i że na drugą to już pewnie nie starczyło pieniędzy. Było to tym bardziej irytujące, że faktycznie mieli rację: po wybudowaniu północnej wieży świętego Romana fundusze się skończyły.

Trapił Roberta ten problem bardzo, zastanawiał się i rozmyślał godzinami całymi, skąd by tu jakieś dukaty na rozbudowę kościoła wytrzasnąć. No i wymyślił w końcu, żeby trochę z bogatego mieszczaństwa ściągnąć, bo coraz lepiej się im powodzi. A że był właśnie Wielki Post, w najbliższą niedzielę z ambony ogłosił parafianom, że od dziś jedzenie masła w poście nie jest już takim wielkim grzechem i żeby go odkupić wystarczy tylko odpowiedni datek na budowę wieży złożyć.

I tak właśnie w 1485 roku rozpoczęto budowę maślanej wieży, potem jeszcze było trochę sprzeczek, czy na jej szczycie ma być iglica, czy korona - stanęło na koronie. Trudno powiedzieć, czy katedra zyskała na symetrii - wyższa i zupełnie inna od pierwszej, południowa wieża jest w dodatku z innego kamienia. Taki zmaterializowany wyrzut sumienia mieszczan, którym powodziło się zbyt dobrze.

czwartek, 5 lutego 2009

Rouen: katedra


Notre Dame z Rouen jest najbardziej nieuchwytną z katedr.

W zasadzie to nawet nie jest ładna. Fasadzie brakuje wielu starotestamentowych proroków, a ci, którzy oparli się Rewolucji, dawno stracili ostrość rysów twarzy. Brak jej harmonii, budowa przeciągała się wiekami, a każdy z kolejnych anonimowych architektów bezkarnie dorzucał wieże, wieżyczki i kapliczki w swoim własnym, jedynym słusznym stylu. Pod koniec Drugiej Wojny Światowej uszkodziło ją siedem alianckich bomb - mówiono nawet o cudzie, gdy jedna z nich spadła w samym środku transeptu i nie wybuchła. Żeliwna iglica rdzewieje, kruszą się i czernieją średniowieczne arabeski. Wielkie czerwone wrota są na stałe zabarykadowane, a do wilgotnego i pachnącego pleśnią wnętrza wchodzi się przez malutkie, boczne drzwiczki.

Nie wiadomo, czy to efekt normandzkiego światła, czy też sama istota tej niepojętej budowli, która zdaje się żyć własnym kamiennym życiem, że nie można jej nigdy dwa razy zobaczyć takiej samej. Claude Monet malował ją ponad trzydzieści razy i za każdym razem pozowała mu inaczej: w porannym słońcu, w deszczu, w drżącym upale, w czerwieniach zachodu, jak rozkapryszona kobieta, której nie sposób zrozumieć.

Przysiadła nad Sekwaną, zapuściła srebrne korzenie i króluje niepodzielnie nad Rouen, codziennie inna.

środa, 4 lutego 2009

Theresa i Joe w Rouen


Theresa i Joe pobrali się dwadzieścia pięć lat temu, mają czwórkę dzieci i mały biały domek, hodują krowy i psy myśliwskie gdzieś w Kansas. We wrześniu zafundowali sobie podróż życia: tydzień we Francji. Przez trzy dni byłam ich osobistym przewodnikiem po mojej ukochanej Normandii.

Joe: W całej Francji jest ruch prawostronny, czy tylko tu u was, w Normandii?
Ja: W całej Francji.
Joe: No ale to chyba od niedawna?
Ja: Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że od zawsze.
Joe (całkiem poważnie): No popatrz, Theresa, a na wszystkich filmach o Europie jest lewostronny.

Wysiadamy z samochodu.
Ja: Joe, weź może jakiś sweter, zapowiadają, że będzie dziś zimny wiatr i nie więcej, niż 12 stopni.
Joe: A ile to jest w Fahrenheitach?
Ja (zadowolona, że będę mogła zrobić pożytek z moich nowiutkich rozmówek): Momencik, już przeliczam.
Rozmówki: Stopnie Fahrenheita to jedna z jednostek pomiaru temperatury stosowana w niektórych krajach anglosaskich. Skalę w 1715 zaproponował Daniel Gabriel Fahrenheit. Na punkt zerowy skali wyznaczył on najniższą temperaturę zimy 1708/1709 zanotowaną w Gdańsku (jego rodzinnym mieście). 100° miało być jego własną temperaturą. Niestety na skutek błędów (miał wtedy stan podgorączkowy) skala się "przesunęła" i 100° F oznaczało 37,8° C. Stopnie Celsjusza na Fahrenheita przelicza się wegług wzoru: T(Fahrenheit)=32+5/9*T(Celsjusz)
Ja (z rezygnacją): Joe, naprawdę będzie ci zimno z krótkim rękawkiem.
Joe: Nie martw się, nic mi nie będzie, nie jest mi zimno.
Theresa: Mówiłam mu, żeby spakował coś z długim rękawem, ale się uparł, że w Europie jest morski klimat i że na pewno będzie ciepło. No i zabrał tylko dwie koszulki z krótkim rękawem. Całe szczęście, że mu wyperswadowałam szorty.

Joe: Popatrz, Theresa, te wszystkie domy są zbudowane z kamienia! Skąd oni wzięli tyle kamienia?

Śniadanie w kawiarence na Vieux Marche w Rouen: francuskie maślane rogaliki, bułeczki z czekoladą, świeża bagietka, miód, konfitury. Przychodzi kelnerka.
Kelnerka: Czego się państo napiją? Kawa, kawa z mlekiem, gorąca czekolada, mamy też duży wybór herbat...
Joe i Theresa (po dłuższej naradzie): A moglibyśmy poprosić o colę?
Kelnerka (ze zrozumieniem): Oczywiście.
Joe (wyjaśniająco): Nie przepadamy za ciepłymi napojami.

Ja: Ten kościół to katedra, siedziba biskupa, wybudowano ją na przełomie XII i XIII wieku.
Theresa: Wow, niewiarygodne!
Joe: Skąd oni wzięli tyle kamienia?

Theresa: A co to za budynek?
Ja: Muzeum sztuk pięknych.
Theresa: Z którego wieku?
Ja: Myślę, że jakiś XIX.
Theresa: Wow! Niesamowite!

Theresa: Mówiłaś, że jesteś Polką. Polska to też Europa?
Ja: No tak. (Z dumą:) W 2004 roku wstąpiliśmy nawet do Unii Europejskiej. (Rozpędzam się:) Było to dla nas bardzo ważne, bo wcześniej należeliśmy do bloku państw komunistycznych z USSR na czele i wstąpienie do Unii było uznaniem Polski jako kraju demokratycznego i kapitalistycznego, niezależnego od Rosji.
Joe (całkiem poważnie): A kiedy Rosja wstąpi do Unii Europejskiej?

Joe: Jakiej muzyki słuchasz?
Ja (bez wdawania się w szczegóły): Lubię jazz, starą piosenkę francuską, flamenco, klasykę - tylko bez Mozarta...
Theresa: A country lubisz?
Ja: Nie za bardzo... (starając się wybrnąć z sytuacji:) Nie za bardzo znam country.
Joe: No ale jaki jest najsłynniejszy francuski piosenkarz country?
Ja (nieśmiało): Wydaje mi się, że Francuzi nie śpiewają country.
Joe: To do czego wy tańczycie?

Joe: Ile ten wasz samochód przejeżdża na jednym galonie?
Ja: He?
Theresa: No ile spala...
Ja: A, jakieś 4,5 litra na sto kilometrów.
Joe: He?
Theresa: Możesz nam to przeliczyć? Bo u nas, żeby powiedzieć ile samochód spala, mówimy ile mil przejedzie na jednym galonie paliwa.
Ja (z lekką irytacją): A u nas mówimy ile litrów spala na sto kilometrów.
Joe: Bez sensu, to skąd wiecie ile jeszcze możecie przejechać na paliwie, które macie w baku?
Ja (łagodzący uśmiech): Tak się już przyzwyczailiśmy.
Joe: No ale możesz to nam przeliczyć? No ile ten wasz samochód przejeżdża na jednym galonie?
Ja (wygrzebuję z torebki notes, ołówek, rozmówki z tabelami przeliczników miar i wag i włączam w komórce kalkulator): Już, momencik...

Całkiem przyzwoita restauracja: białe obrusy, wypolerowane sztućce, dwa kieliszki na osobę, czerwone, lniane serwetki, świece, kelner z muszką. Wyzwanie pod tytułem ''Tłumaczymy menu''.
Ja: Małże w sosie śmietanowym, kaczka z żurawinami, filet z łososia w sosie cytrynowym, stek z przysmażaną na maśle szalotką, tatar z kaparami, spaghetti z krewetkami... do tego do wyboru frytki, ryż, pieczone ziemniaki lub podsmażane warzywa. (Uff)
Kelner (z notesikiem w ręce): Dla państwa?
Ja: Poproszę kaczkę z pieczonymi ziemniakami.
Joe: A ja frytki.
Ja: No ale jakie mięso bierzecie?
Joe: Same frytki. Z keczupem, jak mają.
Theresa (żeby mieć to już z głowy): Dla mnie to samo.
Kelner: A co do picia?
Ja (bez pytania i zbędnych tłumaczeń): Dla mnie woda gazowana, dla państwa cola.

Joe: Naprawdę nigdy nie jesz w McDonaldzie?
Ja: Bardzo rzadko, nie pamiętam nawet kiedy byłam w jakimś McDonaldzie ostatnim razem.
Joe: Nie smakuje ci tam jedzenie?
Ja: Wolę sobie sama coś ugotować, jak mam czas, albo zjeść w restauracji jakieś tanie menu, czasem nawet uda się taniej, niż w McDonaldzie. Najbardziej przeszkadzają mi plastikowe sztućce i papierowe kubki.
Joe: Aha, no ale byłaś kiedyś w McDonaldzie?
Ja: Byłam.
Joe: I nie podobało ci się?
Ja (dyplomatycznie): ... O, widzicie ten duży złoty zegar? Nazywa się Gros Horloge, to duma Rouen...

Sklepik z pocztówkami i pamiątkami.
Theresa (konspiracyjny szept): Co oznaczją te cyfry na półkach?
Ja: Te cyfry? To są ceny.
Theresa: No ale co to znaczy 2,50?
Ja: No to znaczy, że ta pocztówka kosztuje dwa i pół Euro.
Theresa: Aha, 50 to jest pół?
Ja (coraz mniej rozumiejąc): No tak.
Theresa: A ile to jest jedna czwarta Euro?
Ja: To będzie 25 centów, ale nie musisz tego przeliczać, 25 centów to po prostu 25 centów.
Theresa: Aha. A ile podatku trzeba do tego doliczyć?
Ja: Jakiego podatku?
Theresa: No wiesz, tu jest napisana taka cena, ale potem trzeba w kasie zapłacić więcej, bo jest jeszcze podatek, no i czasem obsługa.
Ja: Spokojnie, tutaj w kasie wystarczy zapłacić tę cenę, co jest napisana. Ta pocztówka kosztuje dwa i pół Euro. Nawiasem mówiąc, jest trochę droga.
Theresa: Joe, wyślemy te widokówki do dzieci? Trochę drogie, ale bardzo mi się podobają.
Joe: A co to znaczy 2,50?

Oglądając filmy o USA można by pomyśleć, że jest tam tak, jak u nas, i że ludzie są tacy sami: w końcu należymy do tego samego kręgu kulturowego, mamy wspólną historię, wartości, ideały... Nigdy nawet nie przypuszczałam, że to aż taka egzotyka. I pewnie gdyby mi przyszło przeżyć w jakimś Wichita czy innym Cleveland, to ciężko by mi było zjeść na śniadanie frytki, przeliczać bez przerwy wszystkie jednostki i zapłacić za dania w restauracji więcej, niż to, co jest napisane w menu.

Theresę i Joego bardzo polubiłam, regularnie otrzymuję od nich maile z innej planety, w których opisują mi, jak to wylęgły się im żółwie w ogrodzie i że znaleźli dziko rosnące orzechy pekan.

wtorek, 3 lutego 2009

Etretat: o rozkoszy


Jacques Lacan twierdził, że przyjemność i rozkosz mają ze sobą niewiele wspólnego. Przyjemności doznajemy zupełnie świadomie wtedy, gdy opada z nas wszelkie napięcie i zastępuje je wszechogarniający spokój i poczucie bezpieczeństwa: przyjemnie jest opalać się na plaży, wypić kawę z przyjaciółmi, przeczytać dobrze napisaną książkę. Rozkosz natomiast jest stanem, który przeżywamy w sytuacjach przełomowych, w chwilach, gdy przekraczamy jakąś granicę, gdy przyjmujemy wyzwanie - czasem nawet bolesne, gdy psychiczne napięcie zdaje się przewyższać nasze możliwości. Lacan uważał, że rozkoszy nigdy nie odczuwamy świadomie w chwili jej przeżywania - dopiero, kiedy jest już po wszyskim, przeczuwamy, że wydarzyło się coś niezwykłego, że przez moment byliśmy uwięzieni pomiędzy życiem a śmiercią.

Etretat to malutkie nadmorskie miasteczko w północnej Normandii. Wąziutka kamienista plaża, niczym dziura po wyrwanym zębie w szczęce falez, poza sezonem staje się własnością szydzących z wszystkiego mew. Może i mają rację kpiące ptaszyska, bo gdy spojrzy się na kolorowe domki ze szczytu wapiennych klifów, to faktycznie ludzka miara wydaje się śmieszna w obliczu bezkresu oceanu.

Etretat jest niebezpieczne, kilka nieśmiałych barierek nie jest w stanie ochronić ludzi rzuconych na pastwę bezlitosnego Piękna przed nimi samymi. Trudno oprzeć się pokusie, żeby podejść aż do samej krawędzi stumetrowej ściany, rozłożyć szeroko ramiona, poczuć w skrzydłach wznoszący się podmuch ciepłego wiatru i pozwolić mu ponieść się aż za horyzont.

Otworzysz oczy, aby przekonać się, że jednak ciągle jesteś tutaj, na skraju bezmiaru, że nie pociągnęło cię w dół niepojęte Piękno, poczujesz bijące oszalałe serce.

Dotknąłeś rozkoszy.