środa, 10 marca 2010

Reunion: Wanilia



W czasach, kiedy mówiło się, że niewolnicy są z powołania sierotami i ojcami sierot i tak naprawdę ani się nie rodzą, ani nie umierają, przyjście na świat jako syn czarnoskórej niewolnicy na plantacji trzciny cukrowej było chyba największym fatum, jakie mogło zawisnąć nad człowiekiem. W dodatku matka Edmonda zmarła przy porodzie zostawiając maleńkie dzieciątko z kręconymi włoskami całkiem samo pod parzącym słońcem Reunion. Można by więc pomyśleć, że właśnie zaczyna się w życiu tego chłopca niekończąca się fala nieszczęść. Nic bardziej mylnego, Edmond ma właśnie przed sobą najpiękniejsze lata swojego życia.

Kończył się rok 1829, właścicielem plantacji był Ferreol Bellier Beaumont, rodowity Paryżanin. Pasjonowały go orchidee, dlatego właśnie przypłynął na Reunion razem ze swoją siostrą, nie dla jakiejś tam cukrowej trzciny. Nigdy nie zdejmował beżowego kapelusza, który miał chronić bladość jego cery i z przerażeniem patrzył, jak pył i słońce niszczą jego wypielęgnowane dłonie o długich palcach i lśniących paznokciach. Plantacja przynosiła marne zyski, Ferreol nie miał serca do katowania niewolników, wolał spędzać czas z ''królowymi'', jak je nazywał, wśród ich zmysłowo rozchylonych kolorowych płatków. Jedna z orchidei fascynowała go szczególnie: krępe pędy o lśniących liściach pnące się wokół pni drzew i niepozorne seledynowe kwiaty, które nigdy nie owocują. A przecież powinny, marynarz, od którego kupił tę sadzonkę zaklinał się, że w Meksyku owoce tej rośliny są jedną z najcenniejszych przypraw, brązowe strączki pełne czarnych ziarenek warte są fortunę.

- Panie Beaumont, co zrobimy z tym chłopcem? Edmond darł się w niebogłosy, jakby już po tych kilku godzinach istnienia wiedział, że to właśnie tutaj jest jego miejsce.
- Zanieście go mojej siostrze, zawsze chciała mieć dzieci.


Tak oto Edmond trafił do rodziny Beaumont. Lata mijały, chłopiec rósł, uczył się skomplikowanych nazw orchidei, przycinania pędów, rozsadzania bulw. Któregoś dnia Ferreol zauważył, że z pędu meksykańskiej orchidei zwiesza się wielki zielony strąk.

- Zobacz Edmond, nasza wanilia w końcu owocuje!
- To ja to zrobiłem, proszę pana.
- Jak to ty? Chcesz powiedzieć, że mając dwanaście lat prześcignąłeś wszystkich paryskich botaników, którzy od lat zastanawiają się, jak zastąpić te malutkie meksykańskie pszczółki, które jako jedyne są w stanie wejść do środka kielicha i zapylić kwiat?
- To naprawdę ja to zrobiłem, proszę pana.
- Możesz mi wytłumaczyć jak?
- Niech pan zobaczy: trzeba wziąć długi kolec z opuncji, otworzyć kielich, no i tu jest taka błonka, co oddziela słupek od pręcików, trzeba ją podważyć, przygiąć palcem pręcik do słupka, leciutko potrzeć i już.

Najpierw trzeba było w równych rzędach posadzić draceny, aby wanilia miała się wokół czego piąć i by nie spaliło jej słońce. Potem trzeba posadzić wanilię i poczekać trzy lata, aby zakwitła po raz pierwszy. Edmond przeszkolił całe armie ''swatek'', które przez trzy miesiące kwitnienia wanilii - od września do grudnia - każdego ranka zapylały czarnymi palcami wszystkie nowo otwarte kwiaty. Czasu jest niewiele, kwiaty otwierają się o świcie, zamykają się koło południa i następnego dnia opadają, więc gesty muszą być szybkie, wprawne, nieomylne. Jak wszystko się uda, pojawiają się zielone strączki przypominające fasolkę szparagową, które można zebrać dopiero w kwietniu. Trzeba je zanurzyć we wrzątku, aby się nie otworzyły, następnie suszyć je na słońcu przez kilka tygodni, potem poukładać w przewiewnych skrzyniach na co najmniej rok, w tym czasie przeglądając je regularnie, żeby nie pleśniały. Od kwiatu do gotowej wanilii upływają prawie dwa lata, każdy strączek przechodzi co najmniej dziesięć razy przez ludzkie ręce, bo nikt jeszcze nie wymyślił, jak zmechanizować produkcję. Dojrzała laska wanilii z Reunion jest lśniąco brązowa, tłusta i miękka do tego stopnia, że można ją sobie owinąć wokół palca. Pachnie po prostu wanilią, a nie syntetyczną waniliną z naszego taniego cukru waniliowego. I - co najważniejsze dla producentów - kosztuje jakieś 2 Euro. Zarówno w technice uprawy, jak i w cenie niewiele się zmieniło od czasów Edmonda.


No właśnie, Edmond, co się z nim potem stało? Miał swoje pięć minut chwały, kiedy to plantatorzy z całej Reunion przysyłali po niego swoje najpiękniejsze powozy, żeby tylko zgodził się uczyć ich ''swatki'' jak te pręciki do słupków przykładać. Jak na ironię dobra passa się skończyła w momencie obalenia niewolnictwa. W 1848 roku Edmond stał się człowiekiem wolnym i przybrał nazwisko Albus. Czyżby z nieustannej tęsknoty za chwilą, kiedy liczyła się z nim cała Reunion, kiedy mógł już prawie zupełnie poczuć się białym? Niestety wolność oznacza początkowo totalny brak środków do życia. Albus zatrudnia się więc jako kucharz w Saint Denis, a potem plącze się w jakąś nie do końca jasną historię kradzieży biżuterii. Koniec końców, skazują go na pięć lat ciężkich robót. Po odbyciu kary trochę uprawia ziemię, częściej jednak włóczy się po wyspie domagając się od plantatorów wanilii jakiejś zapłaty za swoje odkrycie, w końcu ktoś decyduje, żeby zamknąć go w szpitalu psychiatrycznym, w którym umrze w 1880 roku.

W stulecie śmierci w Sainte-Suzanne postawią mu pamiątkową tablicę. Nie tyle ku pamięci, co w ramach przeprosin... z resztą i tak już zupełnie niepotrzebnych.


poniedziałek, 8 marca 2010

Tincourt Boucly: New British Cemetery


Brytyjski cmentarz wojskowy w Tincourt Boucly jest jednym z ponad 420 miejsc spoczynku żołnierzy Wielkiej Wojny w departamencie La Somme. Francuzi nie mówią o Pierwszej Wojnie Światowej, tylko właśnie o Wielkiej Wojnie, która niczym miażdżący wszelkie przejawy życia stalowy walec przetoczyła się przez północną Francję. Zginął na niej co 25 Francuz, do dziś widać w rolniczym krajobrazie Pikardii ostre blizny okopów, niezagojone wrzody eksplozji pocisków.

Bitwa nad rzeką Sommą była najbardziej krwawą w historii brytyjskiej armi. Suche cyfry wprawiają w przerażające zdumienie i trudno sobie wyobrazić horror tych kilku miesięcy spędzonych w okopach. 1 lipca 1916 roku na froncie długości 40 kilometrów Brytyjczycy rozpoczęli atak - wojska francuskie były wówczas głównie skoncentrowane wokół Verdun. Ofensywa trwała do połowy listopada. Sześć miesięcy walk przyniosło zatrważający bilans: 420 000 zabitych po stronie brytyjskiej i 200 000 po stronie francuskiej. Niemcy stracili na polu bitwy 437 000 żołnierzy, co daje nam w sumie ponad milion ofiar. W tym czasie wojskom ententy nie udało się nigdy przesunać linii frontu o więcej niż 12 kilometrów. Rachunek jest prosty: pole walki miało 480 kilometrów kwadratowych, więc na każdy metr kwadratowy przypadają dwaj zabici.

Na cmentarzu w Tincourt leżą obok siebie Anglicy, Szkoci, Australijczycy, Chińczycy, Włosi, Hindusi, Niemcy, Francuzi. Na każdej białej stelli krzyż, insygnia pułku, pod nimi imię i nazwisko, data śmierci i wiek, na samym dole wolne miejsce zostawione rodzinie zmarłego na wygrawerowanie kilku słów. Bezimienne ciała zostały pochowane jako ''Known unto God'', albo ''A soldier of the Great War''. Bohaterowie, tchórzowie, zdrajcy, zabójcy i święci, niedoszli Flaubert, Dickens, Schiele. Wszyscy byli kiedyś małymi chłopcami, kochali i byli kochani, wszyscy mieli jakieś imię, wojskową ksywkę, przezwisko, którego nie lubili. Wszyscy zostali przemieleni przez wielki młyn wojny totalnej, tej, która wydziera z ramion rodziny najmłodszych, najsilniejszych i najpiękniejszych, by rzucić ich w stalowe szczęki rozdzierające na strzępy. Ci, którzy wracają, są starsi, słabsi, brzydcy. Nikt nigdy, przenigdy, nie wygrał żadnej wojny.

Wpis inspirowany wydaną w styczniu 2010 przez Stock książką Guillaume de Fonclare ''Dans ma peau''.

czwartek, 4 marca 2010

Paryż: Le Printemps


Przy paryskim bulwarze Haussmanna wznosi się jedna z najbardziej dostojnych świątyni luksusu - dom handlowy Le Printemps. Majestatyczny secesyjny gmach z okrągłymi narożnymi wieżami, złocone dachy, kolumny z rzeźbionymi kapitelami, budzące dziecięcą wyobraźnię ruchome witryny (aktualnie inspirowane Alicją w Krainie Czarów).

Ktokolwiek będziesz w nowogródzkiej stronie,
Do Płużyn ciemnego boru
Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie,
Byś się przypatrzył jezioru.

W środku okrągły hol z wielopiętrowymi galeriami i galeryjkami, balkony, schody kręcone i ruchome, windy zawieszone w próżni. Falujący tłum pachnący drogimi perfumami, biegają oczy, ręce delikatnie dotykają szlachetne tkaniny i kruchą porcelanę.

Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona,
W wielkiego kształcie obwodu,
Gęstą po bokach puszczą oczerniona
A gładka jak szyba lodu.

Na ostatnim piętrze mieści się ogromna restauracja. Stoliki dla ponad czterystu osób ustawione w koncentryczne kręgi, na środku okrągły bar i zawieszona nad nim olbrzymia świetlista kula. 40 metrów nad podłogą strzela w niebo fiołkowa szklana kopuła.

Jeżeli nocną przybliżysz się dobą
I zwrócisz ku wodom lice,
Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą,
I dwa obaczysz księżyce.

Nieskończoność tego miejsca objawi ci się dopiero gdy zamówisz filiżankę expresso i usiądziesz przy stoliku. Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą i dwa obaczysz księżyce. Ballada Mickiewicza sama recytuje się w głowie.

Niepewny, czyli szklanna spod twej stopy
Pod niebo idzie równina,
Czyli też niebo swoje szklanne stropy
Aż do nóg twoich ugina:

Nagle nie wiadomo, czy kopuła oddziela cię od gwiazd, czy może właśnie stąpasz po jej falach. Nie musisz nawet podnosić głowy, żeby ją dostrzec. Kopuła stała się szklaną kulą z tobą zamkniętym w samym środku. Za chwilę jakieś małe rączki potrząsną nią energicznie i zacznie padać śnieg. Tymczasem tkwisz zawieszony w nieruchomej otchłani błękitu w zadumie odstawiając pustą filiżankę na lustrzany blat stolika.

Gdy oko brzegów przeciwnych nie sięga,
Dna nie odróżnia od szczytu,
Zdajesz się wisieć w środku niebokręga,
W jakiejś otchłani błękitu.

*Cytowane fragmenty pochodzą z ballady Świteź Adama Mickiewicza

środa, 3 marca 2010

Reunion: Le Grand Brule

2 kwietnia 2007

O dziesiątej rano obserwatorium wulkanologiczne na Reunion stwierdza, że La Fournaise rozpoczęła erupcję. Nie ma paniki, La Fournaise wybucha średnio raz w roku i najczęściej cała lawa pozostaje wewnątrz krateru. Dopiero gdyby się z niego wydostała zaczynają się problemy: wiadomo, że będzie się zlewać po stoku Le Grand Brule na wschód, w stronę oceanu i że na swojej drodze napotka drogę krajową nr 2, która okrąża całą wyspę. Trzeba będzie ją zamknąć, ewakuować mieszkańców okolicznych miasteczek, żeby nie potruli się dwutlenkiem siarki, w oceanie ugotują się całe tony ryb, które potem przez wiele tygodni fale będą wyrzucać na plaże... Póki co, nie ma paniki, czujniczki na kraterze Dolomieu nie alarmują.
Koło jedenastej okazuje się jednak, że tym razem wulkan przechytrzył wulkanologów: na jego wschodnim zboczu powstał całkiem nowy krater, z którego lawa tryska w górę na 50 metrów, a potem spokojnie zlewa się w kierunku drogi krajowej. Dotrze do niej o 15:30 po pokonaniu 5 kilometrów. O 21 cały diabelski teatr zasnuwa gęsta mgła - lawa dotarła do oceanu tworząc kłęby ziejącej siarką pary.
Cała wyspa nie śpi i świętuje w rytm pomruków ognistego potwora. Na zablokowanej drodze krajowej nr 2 tworzą się gigantyczne korki, wszyscy chcą zobaczyć wnętrzności wyspy z bliska, ogrzać się w ich cieple. Reuniończycy, którzy nie stoją w korku, spieszą na górskie szczyty, wyruszają na nocne loty helikopterem, albo rejsy po oceanie. Wulkan obudził się w całej swojej potędze, śpiewa odwieczną pieśń życia, tańczy taniec ognia, trzeba go słuchać, kochać, oddać mu pokłon. Naprawdę nie ma się czego bać, to przecież NASZ wulkan, mówią.

1 maja 2007

Oficjalnie stwierdzono koniec największej erupcji, jaką mieszkańcy Reunion kiedykolwiek mieli możliwość oglądać. Bilans zysków i strat jest następujący: 120 milionów metrów sześciennych lawy powiększyło wyspę o ponad 30 hektarów. Stary krater Dolomieu zapadł się o 350 metrów i La Fournaise nie ma już 2525 metrów nad poziomem morza, tylko jakieś 2200. 1500 metrów drogi krajowej nr 2 zniknęło pod warstwą lawy o grubości 80 metrów - jak tylko lawa troszkę ostygnie trzeba będzie po raz kolejny jak najszybciej ją odbudować, bo mieszkańcom Saint Rose dwadzieścia kilometrów drogi do Saint Joseph nagle się wydłużyło o jakieś trzy godziny. Pojawiły się dwie nowe plaże z czarno-zielonego wulkanicznego piasku, za to niestety pod czarnymi skałami został pogrzebany Stary Port. Coś za coś.

30 listopada 2009

Na parkingu przy drodze krajowej nr 2 zatrzymuje się rozklekotany minibus. Wysiada z niego brzuchaty Reuniończyk w czarnym kapeluszu i dziesięciu ''bladeuszy'' uzbrojonych w aparaty fotograficzne, ochy i achy. Żółta tablica dobitnie zakazuje wstępu na pola lawy, ale przewodnik przecież jest stąd, to NASZ wulkan, mówi, nie ma się czego bać. No więc idą za nim, kilkadziesiąt metrów po pomarańczowym żużlu, żar sączy się nie tylko z nieba, ale przede wszystkim z niezabliźnionych jeszcze ran Wyspy, panie zakasują rękawy i podwijają nogawki spodni, panowie ściągają podkoszulki. W niektórych szczelinach można jeszcze dostrzec migoczące płomienie, powietrze pachnie piekłem. Nagle cała grupa zaczyna w popłochu biec w kierunku parkingu - panu w niebieskich szortach właśnie zaczęły się topić podeszwy tenisówek. Dwa i pół roku po wybuchu.


wtorek, 2 marca 2010

Reunion: Z czym to się je?


Z liści vacoas na Reunion wyplata się miękkie spłaszczone koszyki, które nosi się na plecach. Owoce się zjada. Kolczastym zielonym kulom trzeba przy pomocy solidnego młotka powybijać wszystkie ostre zęby, pod którymi kryje się żółte i twarde jak piłka do tenisa vacoasowe serce. Wrzuca się je do garnka na półtorej godziny, potem trzeba je zmielić w maszynce do mięsa, powybierać najtwardsze włókna, dodać jajko, mnóstwo ostrych przypraw i z powstałej masy formować kuleczki, które smaży się na głębokim oleju. Jak smakują? Jak miniaturowe pączki sporządzone na bazie schodzonej gumowej podeszwy.


Owoce drzewa bochenkowego Reuniończycy nazywają pieszczotliwie petit Jacque, czyli mały Jacek. Nie taki ten Jacek znowu mały, biorąc pod uwagę, że jest to największy owoc na świecie i że może osiągać do 90 cm średnicy przy wadze ponad 30 kg. Co się robi z małego Jacka? Legendarną potrawkę z boczkiem. Ale uwaga! Danie to dla odważnych i wytrwałych! Zaczynamy od ubrania grubych gumowych rękawic, przygotowania litra oleju i ostrego noża. Żeby Jacka ugotować trzeba go posiekać na drobniutkie kawałeczki - problem w tym, że gdy tylko się go rozkroi sączy się z niego biała lepka żywica z dużą zawartością lateksu, której nie da się zmyć wodą i można się przed nią bronić jedynie smarując wszystko obficie olejem. Pokrojony Jacek bardzo mocno i niekoniecznie bardzo ładnie pachnie, dlatego trzeba go gotować co najmniej trzy razy za każdym razem zmieniając wodę. Potem dodaje się podsmażoną cebulę, czosnek, imbir, wędzony boczek, pomidory, przyprawy - oczywiście te najbardziej diabelskie. Jak smakuje? Jak wędzony boczek z pomidorowym sosem, w którym nie wiedzieć czemu pełno jest zgrzytających między zębami trocin.

Inne kulinarne atrakcje Reunion? Proszę bardzo: kari baba figue, czyli ostra potrawka z kwiatu bananowca, sałatka z serca palmiste, do której przyrządzenia w ilości wystarczającej na dwie osoby trzeba ściąć dwudziestometrową palmę, kari z kozła o zapachu... kozła, smażone na głębokim tłuszczu gniazda os pełne soczystych larw i na koniec szczyt kulinarnego wyrafinowania: kari z jeża. Zasada jest jedna: jeżeli po spożyciu jakiegoś warzywa, owocu, zwierzęcia czy nawet drzewa się nie umiera, to znaczy, że po dodaniu dużej ilości ostrych przypraw będzie można z niego zrobić kari. Walory smakowe są drugorzędne, kto by się przejmował takimi detalami na maleńkiej wyspie tysiące kilometrów od kontynentów? Dziś niby są i statki, i samoloty, ale przecież kiedyś ich nie było i może znowu kiedyś nie będzie, więc trzeba umieć żyć z wyspą w symbiozie i nie grymasić. Docenić to, co zostało nam dane.



środa, 10 lutego 2010

Zupa Combalou


We francuskiej kuchni każde danie ma swój ściśle określony czas i miejsce. Konfitury je się na śniadanie, ser po daniu głównym, quiche na kolację, czekoladę do kawy, naleśniki na podwieczorek. Francuzi znający Polskę troszkę lepiej nie przestają się dziwić, że potrafimy zjeść byle co (wędlinę na śniadanie!), byle jak (na posmarowanej masłem kromce chleba!), byle kiedy (posiłek o 11 przed południem!) i byle gdzie (na niskim stoliku przed telewizorem!). Jednak jednym z największych zaskoczeń w poznawaniu polskich zwyczajów kulinarnych jest dla Francuzów nasz poczciwy polski rosół pojawiający się na niedzielnym stole jako wstęp do obiadu. No bo jak tak można?! Zupę je się tylko i wyłącznie w zimowe wieczory!

A ponieważ za naszym pikardyjskim oknem śnieg znów pobielił dachówki sąsiadów, proponuję Wam dziś na kolację serową zupę z wyżyny Combalou na południu Masywu Centralnego, gdzie błękitny Roquefort dojrzewa w skalnych piwnicach. Zupa jest taka, jaką lubią Francuzi: gęsta, kremowa i rozgrzewająca aż po czubki zmarzniętych palców.

Zupa Combalou

Składniki na 6 porcji:

1 cebula
3 łodygi selera naciowego z liśćmi
2 marchewki
30 g masła
100 g wędzonego boczku
4 łyżki kaszy manny
100 g sera Roquefort
3 łyżki śmietany
2 żółtka
Sól i pieprz

1. Obrać cebulę, marchewki i łodygi selera. Odciąć liście, przydadzą się później.
2. Zetrzeć warzywa na tarce z grubymi oczkami, podsmażać na maśle przez 8 minut.
3. Zalać warzywa 1,5 litra wody, lekko posolić. Gotować na małym ogniu przez 10 minut.
4. Zmiksować zupę blenderem na gładki krem. Wsypać kaszę mannę i gotować 4 minuty ciągle mieszając.
5. Boczek pokroić w słupki. Można albo go przysmażyć na patelni, albo obgotować w wodzie - będzie mniej tłusty. Odsączyć.
6. W misce utrzeć Roquefort ze śmietaną i żółtkami na gładką masę. Następnie stopniowo dodać szklankę gorącej zupy ciągle mieszając. Przelać z powrotem do garnka z zupą. Doprawić solą i pieprzem.
7. Podgrzewać zupę bardzo delikatnie uważając, żeby się nie zagotowała, ciągle mieszając.
8. Gdy zacznie gęstnieć, wlać na talerze, posypać drobno posiekanymi liśćmi selera i kawałkami boczku.

Od razu zima staje się bardziej znośna!

wtorek, 9 lutego 2010

Reunion: Tamilowie


- Przepraszam bardzo, mogę pana o coś zapytać? Może to głupie pytanie, ale wie pan, jesteśmy z Metropolii i nie znamy tutejszych zwyczajów... Po co panu ta woda?
Pomarańczowy zachód słońca na plaży w Saint Leu. Siedzimy pod palmami i od dłuższego czasu obserwujemy czarnoskórego młodego mężczyznę, który raz po raz podbiega do brzegu trzymając pięciolitrową plastikową butelką, zwrócony w stronę fal wykonuje jakiś dziwny taniec z potrząsaniem ramion, podskokami i padaniem na kolana, po czym napełnia butelkę wodą i odstawia ją pod palmę. W czterech jest już mętna koralowym piaskiem woda, trzy jeszcze czekają na napełnienie.
- To do jutrzejszego piątkowego skropienia podwórza. Powinienem po nią przyjść jutro rano, o wschodzie słońca, ale idę do pracy na szóstą i nie będę miał czasu.
- Do skropienia podwórza? Nie można by tak wodą z kranu?
- W żadnym wypadku! Trzeba oddać cześć boginii Karli, to znaczy, żebyście mnie dobrze zrozumieli, Duchowi Świętemu, który mieszka nad oceanem, żeby poświęcił wodę. Tylko wtedy ma ona moc odstraszania złych duchów. Jak się święci podwórze regularnie, to można uniknąć tych kosztownych ceremonii składania kozłów w ofierze Maryi Dziewicy. My ją nazywamy Marliemen.
- Niech mi pan jeszcze jedno powie... jaka to religia?
- Katolicyzm oczywiście. Moi przodkowie pochodzili z Madrasu, z ludu Tamilów, ale ja urodziłem się na Reunion i jestem katolikiem. Z resztą Chrystus i Krishna są do siebie tak bardzo podobni...


Tamilskie świątynie na Reunion są wszędzie: w centrach miast, przy fabrykach, nad brzegiem morza, w przydomowych ogródkach. Przeraźliwie kolorowe niezrozumiałe bestiarium zdaje się być w ciągłym tańcu, falują szaty bogów, ryczą krowy, słonie uderzają w bębny. Oficjalnie wyznawców hinduizmu na Reunion nie ma, prawie wszyscy są katolikami... choć przecież nigdy nie zaszkodzi postawić sobie w ogrodzie dwumetrowy posąg opiekującego się ogniskiem domowym Aiyanar. Gdy nad jakąś rodziną zawiśnie fatum, trzeba w ofierze złożyć kozła. Albo jeszcze lepiej, czarną kurę nioskę. W hołdzie boginii Pandiallee Tamilowie maszerują po rozżarzonych węglach. Hinduskie chrzty odbywają się w tajemnicy przed wyjściem do kościoła, śluby w czerwonej sukni dzień przed ubraniem białej, po katolickim pogrzebie rodzina potajemnie obsypuje grób ziarenkami ryżu i polewa kozim mlekiem.

- Trudno mi to wszystko zrozumieć... Katolicy mają jednego Boga, wy macie ich całe legiony... Jak pan to wszystko godzi?
- Bóg katolików zawiera w sobie wszystkich bogów tamilskich. To przecież proste!


poniedziałek, 8 lutego 2010

Entrée: Rolada szpinakowa z wędzonym łososiem


Francuskie obiady i kolacje przypominają beethovenowskie symfonie: trzy lub nawet czasem cztery dania, każde z własnym charakterem, w doskonałej równowadze i harmonii. Na początek lekkie warzywne entrée, potem konkretniejsze danie główne, serowy kontrapunkt i triumfalny akord deseru na zakończenie. Psychologowie mówią, że naszą pamięcią rządzą dwa podstawowe prawa: świeżości i pierwszeństwa. Pewnie właśnie dlatego najlepiej zawsze pamięta się ostatnie wrażenia po deserze oraz entrée, od którego tradycyjnie zaczyna się wspólne biesiadowanie. Ma ono zaspokoić pierwszy głód, uciszyć chwilowo burczenie w brzuchach i pozwolić pani domu dogotować danie główne, które właśnie dzięki temu, że nie zje się go na pusty żołądek, będzie można smakować powoli i ze spokojem. No i również w rozsądniejszej ilości.

Co to takiego to entrée? W dosłownym tłumaczeniu jest to ''wejście'', takie malutkie preludium do czegoś poważniejszego. Może to być zielona sałata z sosem vinaigrette, surówka z marchewki albo selera, sałatka z pomidorów, awokado z krewetkami, czasem plasterek pasztetu, w zimowe wieczory zdarza się zupa... przepisów jest bez liku. Może to być też na przykład plaster takiej oto szpinakowej rolady z wędzonym łososiem. Przepis prościutki, a na gościach robi wrażenie.

Szpinakowa rolada z wędzonym łososiem

Składniki na 10 porcji:
500 g liści szpinaku - najlepszy jest świeży, ale może być też w puszce, albo mrożony, ważne, żeby były to spore kawałki liści, a nie szpinakowa papka
6 jajek
6 plastrów wędzonego łososia
biały serek typu Almette albo Bieluch, naturalny lub z ziołami
sok z cytryny
szczypiorek
200 ml śmietany
łyżeczka oleju
papier do pieczenia - niezbędny!

1. Nagrzać piekarnik do 210 stopni.
2. Przygotować szpinak - jeśli jest w puszce, to dokładnie go odcedzić na sitku. Jeśli jest mrożony, to rozmrozić i odparować wodę. Jeśli jest świeży, pokroić liście na kawałki, lekko podgotować w osolonej wodzie i dokładnie odcedzić na sitku.
3. Wymieszać szpinak z żółtkami, ubić pianę z białek i dodać ją do szpinaku. Posolić.
4. Wyłożyć dużą formę do ciasta papierem do pieczenia, posmarować go leciutko olejem. Wylać masę szpinakową na blachę, rozsmarować na grubość ok. 1 cm.
5. Piec 15 minut.
6. Po wyjęciu z piekarnika przy pomocy plastikowej tacy lub innej formy do ciasta przewrócić upieczony omlet na drugą stronę. Przestudzić. Posmarować serkiem, rozłożyć równomiernie plastry wędzonego łososia i wszystko razem ciasno zwinąć w rulon.
7. Zawinąć roladę ciasno w folię aluminiową i włożyć co najmniej na dwie godziny do lodówki.
8. Podawać na zimno z sosem ze śmietany doprawionej sokiem z cytryny, drobno pokrojonym szczypiorkiem, solą i pieprzem.

Smacznego!

Tylko nie jedzcie za dużo, to tylko entrée...

PS. Dużą blachę do ciasta można z powodzeniem zastąpić blachą z piekarnika, rolada będzie większa i cieńsza.

czwartek, 4 lutego 2010

Reunion: Orchidee

Pierwszą noc na Reunion spędziliśmy w pokojach gościnnych pani Nicole Maillot. Po ciemku, w deszczu, błotnistą górską drogą pięliśmy się w coraz wyżej i wyżej, wśród przyklejonych do zboczy domków, szczekających psów i pachnącej roślinności, prosząc w duchu ręczny hamulec, by nie odmówił nam swojej jakże cennej współpracy w tej krytycznej chwili. Nicole, wysportowana czterdziestolatka w szortach i białej koszulce na ramiączkach przywitała nas szklaneczką waniliowego rumu i pytaniem, czy przypadkiem nie zapomnieliśmy o kremach z filtrem przeciwsłonecznym. Dlaczego o to pytała zrozumiałam lepiej patrząc w lustro w łazience: po zdjęciu czarnej koszulki pozostał biały negatyw. Na czerwonym tle.

Rankiem obudził nas kobiecy głos opowiadający coś półgłosem tuż pod naszym oknem. Otworzyliśmy więc okiennice i... oniemieliśmy w zachwycie. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy gąszcz kwitnących orchidei, niektóre rosły w ażurowych donicach na ziemi, inne w zagłębieniach zmurszałych pni drzewiastych paproci, jeszcze inne zwieszały się spod sklepienia z zielonej siatki. Żółte, różowe, perłowe, w kropki, paseczki i tygrysie cętki, te o wielkich kwiatach z otwartymi paszczami i te o malutkich płatach, jak kropelki deszczu. Spomiędzy pachnących pędów wyłoniła się Nicole. - Jak wam się podoba moja kolekcja ochidei? - zapytała nieśmiało spoglądając na swoje bose stopy.

Nicole jest prawdzią Reunionanką, do szpiku kości, do ostatniej kropli wymieszanej w kotle dziejów krwi. Urodziła się na Wyspie, oddycha nią, żyje w rytmie kolejnych wybuchów Wulkanu, potrafi rozpoznać po głosie wszytkie zamieszkające na Wyspie gatunki ptaków, przewidzieć pogodę w każdym zakątku wyspy tylko i wyłącznie spoglądając w niebo, a jak ma wolną chwilę, wyrusza w górskie wilgotne lasy w poszukiwaniu orchidei. To one są Królowymi Wyspy. Skomplikowane, jak wszystkie kobiety: lubią cień, ale nie mogą żyć bez słońca. Uwielbiają wilgoć, choć to ona najczęściej je zabija. Niełatwo im dogodzić, choć czasami dają się obłaskawić - trzeba do nich tylko często i dużo mówić, najlepiej po kreolsku. O czym? Nicole nie chciała nam powiedzieć...


środa, 3 lutego 2010

Reunion: Case creole

Podobno okna i drzwi są po to, żeby oddzielić zewnętrzny świat od tego, co wewnątrz. Podział to umowny, jak granice państw, wyśmiewają go marguillat, lekceważą bibe. Ty też najchętniej byś zawsze zostawiała je otwarte, symetrycznie, wpuszczając ciepły wiatr na przestrzał przez cały przedpokój, salon, sypialnie, aż do ogrodu. Do czego więc służą moje drewniane drzwi i nieszczelne okna? Do podglądania ukradkiem szczęścia sąsiadów, do słuchania nocą szumu deszczu w gałęziach mangowca, do tego, byś co rano zmuszała się do otwierania ich na świat?

Czasami się zastanawiam, do czego w ogóle jestem ci potrzebna. Całymi dniami pracujesz w tym swoim sklepie, po pracy zamiast do mnie wrócić przesiadujesz na nadmorskich skałach, a jak już w końcu przyjdziesz, to wrastasz w fotel na werandzie, jakbyś bała się wejść do środka. Jakby ON ciągle tam leżał oddychając ciężko, z twarzą zniekształconą kolejnymi bezsilnymi operacjami, jakby wciąż jeszcze umierał powolutku. Wariacje Goldbergowskie umilkły rok temu. Dlaczego ty niegdy ich nie słuchasz, Nathalie?

Zazdroszczę tym ceglanym domom z Północy, które nie mają werandy, które hipnotyzują swoich Panów ogniem w kominku, które słyszą wszystkie rozmowy gości rozsiadających się wygodnie w pluszowych fotelach salonu. Ty nigdy nikogo nie zapraszasz do środka, życie toczy się poza nami.

Doceniam, że o mnie dbasz i wiem, że bez ciebie już dawno pierwszy lepszy cyklon zdmuchnął by mnie z naszego wzgórza. Pamiętam każdą wydrążoną przez korniki deskę, którą wymieniłaś z czułością na nową i odcisk twoich kolan na podłodze z tamarynowca, kiedy pszczelim woskiem przywracasz jej blask. Doceniam, że pomimo drwin znajomych dalej gotujesz w starej murowanej kuchni w ogrodzie, by ochronić mnie przed ogniem. Że nie przeniosłaś łazienki, jak wszyscy, z ogrodu na pierwsze piętro, że nie podziurawiłaś mnie rurami, że podobam ci się taką, jaką jestem.

Kiedy wieczór zgasi wszystkie okna, w kręgu światła nocnej lampki przysiadasz na łóżku i wpatrujesz się w zawieszone na ścianie zdjęcia twoich synów. Najpierw jeden, potem jest ich dwóch, potem już trzech, na plaży, w górach, z kolejnymi psami, w końcu na studiach w Metropolii. Czasem przynosisz do łóżka telefon i godzinami opowiadasz o Hubercie, pracy, nurkowaniu przy rafie koralowej, że choć mieszkasz sama w wielkim domu nie masz zamiaru się przeprowadzać, o twoich Chłopcach, znów o Hubercie. Ciągle nie potrafisz jeszcze pozwolić mu odejść.

Któregoś dnia powiedziałaś, że masz wrażenie, że ta stara casa żyje. Kiedy w końcu zgasiłaś światło i przytuliłaś ciężką głowę do zielonej poduszki, zaskrzypiałam podłogą tuż koło twojego łóżka. Uśmiechnęłaś się przez sen.


poniedziałek, 25 stycznia 2010

Reunion: Równina tamarynowców


Po kilku godzinach marszu w głąb kotliny Mafat ścieżką wcinającą się jak wąski kanion w zielony betonowy blok tropikalnej roślinności, duszna przestrzeń niespodziewanie rozszerza się, błękitnieje, nabiera powietrza. Ma się wrażenie, że za sprawą zaklęcia miejscowych zielarzy, znaleźliśmy się uwięzieni w środku jednej z tych misternie rzeźbionych w kamieniu mydlanym indyjskich zabawek, które we wnętrzu koronkowej kuli zamykają posążek słonia. To właśnie równina tamarynowców, serce pierwotnego lasu, gdzie codziennie na nowo urzeczywistnia się tajemnica nieśmiertelności. Węzłowata plątanina błękitnych konarów nie ma początku ani końca, mota czas w skomplikowane pętle nie dając mu płynąć dalej. Powracające co roku cyklony usiłują bezskutecznie pozbawić ją korzeni - każdy upadający tamarynowiec staje się ojcem następnych pokoleń, każdy konar, który dotknie ziemi, ukorzenia się, wypuszcza nowe pędy, odradza się w nieskończoność.

Szum błękitnych gałęzi powtarza jak mantrę odwieczną lekcję godności i uporu, powstawania z martwych wbrew wszystkiemu.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Reunion: Snack Bar Le Marla


Snack Bar w Marli nie ma stałych godzin otwarcia. Kiedy na ścieżce wiodącej z Przełęczy Byków pojawiają się kolorowe punkty powoli sunące w stronę blaszanych zabudowań, jeden z mężczyzn sączących Dodo na ławce niedaleko szkoły i wpatrujących się nieruchomo w horyzont wyciąga w ich kierunku wskazujący palec i krzyczy: Zoreilles! Niedbały fonetyczny zapis francuskiego słowa uszy w języku kreolskim określa białych przybyłych z Metropolii, których od miejscowych najłatwiej na pierwszy rzut oka odróżnić właśnie po spalonych słońcem do czerwoności uszach. Zoreilles się zbliżają, turyści z pełnymi portfelami, słowo obiega całą wioskę z ust do ust, odbija się echem. Z chylącego się domku wybiega ciemnoskóra kobieta w czerwonej bluzce i fantazyjnym słomkowym kapeluszu, na biodrze trzyma wierzgającą nogami dwuletnią dziewczynkę i czym prędzej otwiera zielone okiennice Snack Baru. Kiedy w końcu Zoreilles zasapani docierają pod Snack Bar, czuć już w powietrzu zapach rozgrzanego oleju. W menu samoussas i nems - trójkątne pierożki i podłużne krokieciki z farszem z kurczaka lub krewetek, bonbons piments - kuleczki z mielonego mięsa i papryki, faszerowane papryczki, wszystko smażone na głębokim tłuszczu i diabelsko ostre. Mam taką prywatną teorię, że Reuniończycy nie odczuwają w ogóle smaku ostrego, może to defekt genetyczny, może ewolucyjne przystosowanie, na pewno jacyś naukowcy się już tym kiedyś zajęli, w każdym razie: bez dwóch litrów zimnej wody posiłek na Reunion przygotowany według tradycyjnej receptury jest dla Europejczyka jak pożar afrykańskiego buszu w samym środku przełyku, ma się wrażenie, że żołądek zaraz eksploduje, z uszu unoszą się smużki dymu, twarz płonie, łzawią oczy. Nie ma sensu przed złożeniem zamówienia naiwnie pytać, czy dana potrawa jest ostra, bo zawsze odpowiadają, że oczywiście nie. I w dodatku nie kłamią - sami zajadają te doprawiane siarką posiłki bez mrugnięcia okiem i z promiennym uśmiechem na twarzy. Potem jeszcze filiżanka kawy z przydomowego ogródka z łyżeczką rudego trzcinowego cukru i można ruszyć w dalszą drogę do La Nouvelle. Kobieta w kapeluszu dziwi się, że u nas cukier robi się z buraków, no bo jaki on jest? Czerwony? Kiedy odchodzimy, przed Snack Barem z hałasem przysiada na kilka sekund helikopter. Dostawa Dodo i papryczek. Dziś powoli gęstnieje już mgła, ale jutro na pewno też przyjdą jacyś Zoreilles. I co najważniejsze, też sobie pójdą. Może właśnie dlatego odkąd tylko wylądowaliśmy na Reunion wszyscy miejscowi życzą nam dobrego powrotu?

piątek, 8 stycznia 2010

Reunion: Marla



Marla istnieje od piątej rano do południa. Wynurza się z cienia kilometrowych skalnych ścian wraz z pierwszymi promieniami gorącego słońca, jakby w cyrku kotliny Mafat miała swój własny punktowy reflektor: sklecone z czego się tylko da kolorowe domki pięćdziesięciu mieszkańców, podstawówka z sześciorgiem uczniów i panią nauczycielką prosto z Metropolii, zaopatrywany przez helikoptery malutki sklepik, snak bar i chylący się kościół z falistej blachy z mszą dwa razy do roku.


Pierwsi osadnicy, którzy przybyli na Reunion w ogóle nie zapuszczali się w góry, za stromo, za bardzo niebezpiecznie, kto wie, czy nie żyją tam jakieś dzikie bestie. Dopiero niewolnicy uciekający przed batem plantatorów trzciny odważyli się wyruszyć po skalnych półkach do zielonych kotlin. Tworzyli tam całe miasta ukryte w cieniu tamarynowców, wychowywali kolejne pokolenia dzieci, doili skradzione panom krowy i kozy. Złośliwi twierdzą, że wszyscy mieszkańcy Marli pochodzą od jednego zbiegłego w XVIII wieku niewolnika i jego żony i może faktycznie jest w tym trochę prawdy, bo szukanie małżonka w Mafacie z pewnością nie należało do zadań łatwych i oczywistych. Do dziś do Marli nie prowadzi żadna droga i można tam dotrzeć jedynie helikopterem albo stromymi ścieżkami, które w porze deszczowej zamieniają się w górskie potoki. Najkrótsza trasa prowadzi z Przełęczy Byków, na którą można dojechać samochodem: pięć godzin marszu. Nic więc dziwnego, że większość mieszkańców Marli nigdy się stamtąd nie rusza. Żyją sobie powolutku, pieniądze z francuskiego zasiłku dla bezrobotnych wydając na ukochane Dodo*, z pogardą patrzą spod swoich czarnych kapeluszy na ubranych w kolorowe sportowe stroje turystów i ich dziwne buty. Na wybrzeże schodzą niechętnie i tylko w przypadku wyższej konieczności: jak dziecko trzeba do gimnazjum z internatem zapisać, zęba wyrwać, jak się w koszuli porobią dziury i trzeba nową kupić, albo jak się zbliża termin porodu. Jednak ta dobrowolna banicja jest tylko pozornym zerwaniem ze współczesnym światem: panele słoneczne okazały się być całkiem przydatnym rozwiązaniem, już nie tylko do słuchania lokalnego kreolskiego radia, ale i do oglądania telewizji satelitarnej, telefon komórkowy pozwala zamówić dostawę zakupów helikopterem prosto na podwórko, woda do kąpieli grzeje się w słonecznych bojlerach, w kuchni dzwoni minkrofalówka.



W południe ze wschodu nadciągają lepkie jak wata cukrowa mgły i szczelnie zatykają całą kotlinę aż po brzytwy najwyższych grani. Marla znika z rzeczywistości, jakby była tylko chwilową fatamorganą zmęczonego wędrówką umysłu i gdybyś w tym czasie znalazł się wśród jej skleconych niedbale kolorowych domków musisz się pogodzić z tym, że i ty na kilkanaście godzin musisz teraz zniknąć. Kiedy już do końca poddasz się tej białej ślepocie i kiedy jedynie twardy opór kamieni pod stopami będzie ci dawał kruchą pewność własnego istnienia, wtedy właśnie stroma ścieżka w stronę Cilaos zacznie cię prowadzić na Koniec Świata. Ten prawdziwy.


*Dodo - lokalne piwo, warzone na Reunion, niczego sobie!

środa, 6 stycznia 2010

Reunion: Tec-tec. Ilustrowany atlas zwierząt cz.5


Czy wiecie co to takiego jest pokląskwa? Gdyby ktoś zadał mi to pytanie, stawiałabym na jakiegoś trującego grzyba z rodziny purchawek, co jak się na niego nadepnie, wystrzela w powietrze chmurą śmierdzącego pyłu. Albo na pasożyta układu pokarmowego, oślizgłego i wijącego się wstrętnie w otchłani trzewi. Albo na jakąś jednostkę nozologiczną opisującą wyjątkowo upośledzającą patologię, na przykład pokląskwa prostaty czy coś w tym rodzaju.

Nic z tych rzeczy. Pokląskwa to prześliczny malutki ptaszek, którego rytmiczne suche trele nadają rytm górskim wędrówkom po Reunion. Miejscowi nazywają go tec-tec. Z zainteresowaniem śledzi ludzkie poczynania, podąża za wędrowcami z jednej gałęzi tamarynowca na drugą, ze zdziwieniem przechyla szpiczasty dziobek, jakby nie mieściło mu się w szarej główce, że można tak po tych górach chodzić i chodzić wyłącznie dla przyjemności.

Jak można tę pełną gracji i uroku malutką zwierzynkę nazwać pokląskwą? Polski język bywa czasami bardzo okrutny.

wtorek, 5 stycznia 2010

Reunion: U Julianny


Fotografia nie jest najlepsza, uciekła gdzieś ostrość, ISO poszybowało w górę. Jest to jedyne zdjęcie Julianny jakie udało nam się zrobić: pełen radości życia śmiech, czarne oczy lśniące jak diamenty, zabawnie uniesiony mały palec dłoni nalewającej kawę z cynowego dzbanuszka. A co to za kawa! Z ogrodu Julianny, z krzaczka rosnącego za drewnianą kazą, zebrana własnoręcznie i uprażona na patelni nad płonącymi polanami. Bo Julianna gotuje tylko i wyłącznie na prawdziwym ogniu, który bucha i dymi, gaz jest dla bogaczy, a z prądem to nigdy nic nie wiadomo. Julianna dobrze zna życie bez elektryczności, której kiedyś przecież nie było, więc może znowu kiedyś nie będzie, a ogień, tak jak wulkan, był i będzie zawsze. Tak jak i trzcina cukrowa, której ostre liście nie raz raniły czarną skórę Julianny. Poletka są strome, wozem na nie nie wjedzie, trzeba trzcinę wiązać w wiązki i na głowie znosić na drogę. Julianna jest malutka, metr pięćdziesiąt najwyżej, więc najpierw ten wyższy klęka, ona kładzie mu wiązkę na głowie, potem on wstaje i kładzie na głowie Julianny kolejną. Potem idzie się ostrożnie przez całe pole, trzcinowe ściernisko kaleczy łydki, trzeba być napiętym jak struna. Drewno też się z lasu nosi na głowie, tak, to na ugotowanie dzisiejszego obiadu przyniosłam wczoraj. Tak jak i tego pierwszego dnia, kiedy postanowiłam, że już nie będę jak niewolnik na trzcinowych polach pracować i kiedy po raz pierwszy prosto z garnków na bananowych liściach sprzedałam ryż z kari robotnikom z cukrowni idącym w południe na modły do świątyni tamoul. Nazajutrz przyszło ich więcej, potem jeszcze więcej, z czasem udało mi się kupić zepsutą ciężarówkę, w której mogłam na noc zamknąć garnki i stoliki, potem kawałek po kawałku dobrzy ludzie w zamian za pełny talerz pomogli mi postawić moją blaszaną restaurację. Nawet kafelki mam teraz, patrzcie, jak się błyszczą! Teraz to i wesela u mnie robią! Julianna urodziła się na Wyspie i nigdy jej nie opuściła. Śnieg zna z telewizji, tak jak i Paryż, stolicę kraju, którego podobo jest obywatelką. Jedna z jej dziewięciu córek wyjechała do Metropolii, do Nantes, często pisze, przysyła piękne pocztówki, świetnie się jej tam powodzi, otworzyła restaurację ''Kuchnia Kreolska'', Julianna dziwi się, że o niej nie słyszeliśmy. Marzy o tym, by któregoś dnia wsiąść do jednego z tych wielkich samolotów, które przelatują w środku nocy nad jej kazą i odwiedzić córkę w Eropie. Może w przyszłym roku, jak Bóg da. Nie mamy odwagi zapytać, o którego Boga chodzi.