wtorek, 30 czerwca 2015

Martynika: Morne Gommier


Kiedy w 1930 r. Federico Garcia Lorca wygłaszał w Hawanie swój wykład "Juego y teoria del duende" ("Gra i teoria duende"), mówiąc o "duende" miał na myśli przede wszystkim tak dobrze mu znaną sztukę flamenco. 

"Te czarne dźwięki są zakorzenioną w glebie tajemnicą, którą wszyscy znamy i o której nic nie wiemy, skąd przychodzi do nas wszystko to, co jest istotą sztuki. (...) Goethe definiował duende mówiąc o Paganinim: "To tajemnicza siła, którą odczuwają wszyscy i której żaden filozof nie potrafi wyjaśnić." (...) Duende jest mocą, a nie aktem, jest to "walka", a nie "myśl". (...) Nie ma mapy, która prowadzi do duende, nie można się go nauczyć. Wiadomo jedynie, że pali we krwi jak odłamki szkła, że wycieńcza, że oddala całą słodką geometrię, której nas uczono, że przełamuje style, że opiera się na ludzkim nieukojonym cierpieniu, że sprawia, iż Goya, mistrz szarości, sreber i różów godnych najwspanialszego malarstwa angielskiego, zaczyna malować kolanami i pięściami przerażające czernie. (...) Nigdy nie można go powtórzyć, duende jest niepowtarzalne, jak  w czasie sztormu niepowtarzalna jest każda morska fala."

To duende, z którym nam udało się spotkać, nie mieszkało wśród falbaniastych spódnic i hiszpańskich gitar, tylko w czarnych skałach wulkanicznej wyspy. Ale zacznijmy od początku. 

Jest takie miejsce na Martynice, skąd widać ją całą: mieniącą się w słońcu Diamentową Skałę, port Le Marin, Diabelski Stół przez który przetaczają się fale wielkie jak wieżowce, porośnięte tropikalną dżunglą wzgórza Carbet, a nawet czasem zielony czubek wulkanu, pod warunkiem, że chmury odkleją się od niego na chwilkę. Gdy dotarliśmy na wzgórze Morne Gommier na wieczór kreolskich kolęd pod poetycką nazwą "Zachód Słońca - Wschód Księżyca", słońce właśnie zachodziło na różowo, a na horyzoncie rysowały się strzępiaste szczyty sąsiedniej Sainte Lucie. Właścicielem Morne Gommier jest słynny na całej wyspie Balthazar i kiedy zrozumiałam, że ten starzec, który dosiadł się do naszego stolika i z którym od godziny rozmawiam o powojennej historii Polski (!!!) to właśnie on, dawno już byliśmy po kolacji. Galopujący rytm kreolskich kolęd podchwytywały kolejne bębny i bębenki, ciągle przybywało biesiadników, a każdy z nich przynosił jakiś instrument, choćby to były tylko stukające o siebie dwa patyki. Nowi soliści wyłuskiwali się raz po raz z rozśpiewanego, roztańczonego tłumu, księżyc leniwie wytoczył się zza horyzontu. 



I wtedy właśnie ten chłopak podszedł do mikrofonu. Mocno wbił w ziemię rozstawione szeroko stopy, zdjął z głowy kraciastą czapkę z daszkiem, zmrużył czarne oczy i zaczął śpiewać. Nie mam pojęcia o czym była ta piosenka i czy w ogóle była to kolęda, kościelne śpiewniczki już dawno się pozamykały. Jego głos wcale nie był ładny, daleko mu było do anielskich chórów gotyckich katedr i do słodkiego szeptu muzy Petrarki. Szorstki jak znaleziony na piasku odłamek rafy koralowej, niósł w sobie całą historię Wyspy. Słychać w nim było rozdzierający świst bata na polach trzciny cukrowej, płacz dzieci wystawionych na licytację, zaśpiewy pozwalające równo wiosłować tym, którym dane było dożyć końca podróży, ciszę czarnych ciał wyrzuconych na brzeg. Bębny podchwyciły rytm, śpiew ciął gęste powietrze, dłonie zaciskały się w pięści. Stało się w nas lorcowskie duende. Rosło od palców stóp dreszczami wzdłuż kręgosłupa by w końcu z całą mocą chwycić nas za gardło. I tak jak jedna brzmiąca struna potrafi wprawić w drżenie następne, tak i w nas odezwały się alikwoty naszych własnych historii. Na krótką chwilę wrócili nasi umarli, z którymi nie zdążyliśmy się pożegnać, znów zabolała nas nieobecność, co jest jak ślad dłoni odciśnięty w glinie nie pozwalający zapomnieć o ulotności dotyku, poczuliśmy bicie serca, jak wtedy, gdy trzeba odejść nie oglądając się za siebie, tego serca, któremu należy pozwolić złamać się tyle razy, aż w końcu nauczy się na zawsze pozostać otwartym.

Gdy ucichł ostatni oddech, zatrzymały się bębny, odwracaliśmy w zawstydzeniu szklące się prawdą uczuć spojrzenia. "A duende? Gdzie podziało się duende? Przez pustą bramę wieje wiatr, dmucha uparcie na głowy umarłych w poszukiwaniu nowych pejzaży i nieznanych akcentów; wiatr o zapachu śliny dziecka, zgniecionej trawy, płaszcza meduzy, zapowiadający odnawiający się bez końca chrzest dzieła, które właśnie się staje."*




*Wszystkie cytaty pochodzą z francuskiego wydania "Jeu et théorie du Duende" Federico Garcia Lorca (Allia, 2008), tłumaczenie na polski własne. 

środa, 24 czerwca 2015

Quiche lorraine


Zawsze chciałam, by mój dom był otwarty. Otwarty na kolory i zapachy ogrodu, gdzie można wybiec boso zbierać poziomki. Otwarty na światło nie zatrzymywane przez firanki, z dużymi oknami przez które można obserwować ptaki. Otwarty muzyką, brzmiący na zewnątrz głosem pianina, dziecięcymi piosenkami, śmiechem. Otwarty dla gości, tych wyczekanych i tych niespodziewanych, dla których przygotowuje się kolację w pośpiechu z rosnącym podekscytowaniem.

Ot na przykład taką oto quiche lorraine, co zawsze się udaje.

Quiche lorraine

Składniki:
Kruche lub francuskie ciasto w rulonie, albo na przykład z tego przepisu
5 jajek
200 g śmietany
200 ml mleka
2 łyżki mąki
100 g startego żółtego sera
200 g wędzonego boczku pokrojonego w słupki
100 g szynki pokrojonej w drobną kostkę
świeżo starta gałka muszkatołowa
sól i pieprz do smaku

Nagrzać piekarnik do 180° C i wyłożyć ciastem formę na tartę. Podsmażyć boczek na patelni 5 minut, dodać szynkę i smażyć jeszcze chwilkę. Odcedzić wytopiony tłuszcz. W dość dużej misce ubić jajka mikserem, dodać mąkę, śmietanę i mleko ciągle ubijając. Dorzucić ser oraz boczek z szynką i wszystko razem dokładnie wymieszać. Doprawić gałką muszkatołową, pieprzem i ewentualnie solą - jak boczek i szynka były słone, dodatkowa sól jest zbędna. Wylać przygotowaną masę na spód tarty i wstawić do piekarnika na 40 minut. Quiche lorraine podaje się ciepłą z zieloną sałatą z sosem vinaigrette.

Gdy w końcu zasiądziemy do stołu, quiche lorraine będzie nam smakować jak nigdy przedtem, doprawiona ważnymi rozmowami i radością z bycia razem. Gościnności nie zapominajcie; przez nią bowiem niektórzy, nie wiedząc o tym, aniołów gościli*.

*Hebr. 13:2

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Martynika: Przeklęty figowiec


Posłuchaj, ma doudou, jak będziesz kiedyś w Saint Anne, koniecznie idź porozmawiać z przeklętym figowcem przy Anse Michel, to najstarszy na całej wyspie. Powiedz mu, że często wyobrażam go sobie w bezsenne noce, że bardzo bym chciała, by mi przypomniał wszystkie tajemnice, które mu powierzyłam. A teraz mam do ciebie jeszcze jedną prośbę: możesz powiedzieć temu chłopcu co pasie krowy, żeby je stąd zabrał? Kto to widział krowy do domu wprowadzać, aż nie słyszę, co mówisz, tak hałasują! 

Moje życie toczy się od jednego do drugiego znaczącego Spotkania, kolorowa piłka, którą raz po raz łapią czyjeś ręce i rzucają w zupełnie niespodziewanym kierunku zostawiając na zawsze ślady palców. Kiedy kilka dni temu ktoś zapytał mnie skąd nam się w ogóle wzięła ta Martynika, odpowiedziałam szybko i byle co. Bo jak w kilku zdaniach wyjaśnić, że tak naprawdę, to znaleźliśmy się tam dlatego, że kiedyś dane mi było spotkać Odette?

To ty, ma doudou? Szkoda, że nie znałyśmy się wcześniej. Dziś już nie jestem tą Odette, co kiedyś. Byłam wysoka, miałam sprężyste ciało, kiedy tańczyłam czułam się jak królowa, wszyscy mężczyźni się na mnie gapili, ale ja przez całe życie kochałam tylko Lulu. Czy wiesz jak się stąd dostać do portu? Lulu codziennie dzwoni, żeby mi powiedzieć, że czeka na mnie w Le Marin, na pomoście, tak, jak kiedyś. Mamy razem trójkę dzieci, takich rzeczy się nie zapomina, nasza najstarsza córka ma już z piętnaście lat! Nie widziałaś mojej walizki? 

Odette... hebanowa królowa domu starców. Onieśmiela cierpieniem wyrytym na twarzy, sylwetką z czarnego granitu, długie palce gładzą kręcone włosy przycięte tuż przy skórze, dzwonią ciężkie kolczyki, ostre spojrzenie lewego oka przeszywa na wskroś, prawe błękitne nigdy już niczego nie zobaczy. Nie sposób ją zrozumieć. Zdarza się, że wścieka się bez powodu i krzyczy w jakimś dziwnym, odległym języku. Wieczorem nie chce położyć się spać, całymi nocami siedzi w fotelu ubrana w kwieciste sukienki, z kimś rozmawia, choć mieszka w jednoosobowym pokoju i choć dawno minęła godzina odwiedzin. Nikomu nie pozwala rozpakować swojej wielkiej czerwonej walizki, ciągle na kogoś czeka. Wszyscy wiedzą, że chciałaby być gdzieś indziej, że to nie jest miejsce dla niej, dla Królowej, rodzina zamknęła ją tu siłą, legenda niesie się z ust do ust. Podobno w jakiś pechowy piątek przyleciała do nich w odwiedziny, pierwszy raz w życiu opuściła Martynikę, a w niedzielę już była tutaj. Jak oni tak mogli, wyrodne dzieci. Kiedy spotkałam ją po raz pierwszy, dzień dobry, chciałam się przedstawić, jestem tu na stażu, mocno ścisnęła moje palce w swoich suchych dłoniach i patrząc mi w oczy poprosiła: wróć jeszcze kiedyś porozmawiać, ma doudou, kochana moja. I tak wracałam do niej codziennie przez następnych sześć miesięcy. 

Mam na Martynice pięky, duży dom w Saint Anne, na wzgórzu. Zbudowaliśmy go razem z Lulu, zanim zachorował. Latami odkładaliśmy cent do centa, ma doudou. W nocy piekłam ciastka - z bananami, kokosem, papają. Kiedy tylko budziło się słońce schodziłam do oceanu na poranną kąpiel w świetlistych falach, a potem szłam brzegiem aż do plaży Salines, tej z pocztówek i sprzedawałam ciastka turystom. Nigdy nie chodziłam do żadnej szkoły, ale naprawdę dobrze gotuję. Na szczęście nie mamy dzieci, inaczej nigdy nie udało by się nam zbudować tego domu.

Halo, to pani zajmuje się moją mamą? Znów nie spała od tygodnia? Zabiją mnie kiedyś w końcu te wyrzuty sumienia, naprawdę nie mogę jej wziąć do siebie, mam rodzinę, pracę, ona wymaga całodobowej profesjonalnej opieki. Jest nas pięcioro, ale bracia i siostry mieszkają na południu Francji, za daleko, w Saint Anne już nie ma nikogo, po tym jak jej brat się powiesił. Nasz ojciec? Zmarł na raka dziesięć lat temu, to wtedy właśnie wszystko się zaczeło. Poszło o spadek, o dom, nasłali na mamę czarowników, takich co to rzucają uroki, ja tam w takie rzeczy nie wierzę, ale przez wiele tygodni znajdowała rano na progu rozprute ropuchy i koguty z podciętym gardłem. A potem ta choroba... Czy to prawda, że ona ma kamyki w mózgu? Że nie można jej pomóc? Więc może jednak coś w tym jest? Może powinnam z nią wrócić na Martynikę, znaleźć jakiegoś czarownika, w Saint Anne jest taki jeden, co leczy ziołami... 

To wszystko przez nią, tę wiedźmę z Saint Denis. Po śmierci Lulu zupełnie nie wiedziałam co robić, zaproponowała mi pracę, miałam u niej sprzątać. Przeprowadziłam się do niej, a ona pomieszała mi w głowie. To łóżko to też ona mi dała. I tą sukienkę też. Nie mów tak głośno, oni wszyscy pracują dla niej, to przecież jej dom. To przez nią nie widzę na jedno oko, wypaliła mi go we śnie. Lepiej już wracaj do siebie, póki jeszcze możesz, ma doudou.

Dokumentacja lekarska Odette była zdawkowa: proteza stawu biodrowego sprzed trzech lat, wrodzona ślepota prawego oka, podwyższony poziom cholesterolu. I skaner mózgu z adnotacją DLB. Poszukałam w słowniku. DLB - ang. dementia with Lewy bodies, czyli otępienie z ciałami Lewy'ego - choroba neurodegeneracyjna będąca drugą, po chorobie Alzheimera przyczyną otępienia. Oprócz demencji, zespołu parkinsonowskiego i zaburzeń uwagi, do charakterystycznych objawów DLB należą bardzo szczegółowe i plastyczne halucynacje wzrokowe oraz usystematyzowane urojenia o treści paranoidalnej.

Ma doudou, mam pełno wody w głowie, cały ocean mi w niej szumi, wszystkie myśli się utopiły, wszystkie wspomnienia, została tylko ciepła woda. Widziałaś kiedyś, jak fale przelewają się przez skały Diabelskiego Stołu? Słyszysz ten huk?

Aż w końcu nadszedł ten poniedziałek, kiedy ze zdumieniem odkryłam, że w pokoju Odette mieszka już ktoś inny. Wiesz, najstarsza córka, ta co mieszka pod Paryżem, przyjechała po nią w weekend - słowa Isabelle docierały do mnie z daleka - podobno zrezygnowała z pracy w szkole, by zająć się matką, zabrała czerwoną walizkę i pojechały. Poczułam się tak, jakby nagle ktoś wyrwał mi z rąk niedoczytaną do końca książkę. Jeszcze nawet nie zaczęłam tego najważniejszego rozdziału, ciągle tak niewiele rozumiem, kto mi odpowie na te wszystkie pytania, Królowo? Która z Twoich historii jest tą prawdziwą? 

Mam już bilet na samolot, Lulu mi go przysłał pocztą. Gdzieś tu jest w szufladzie. Pomożesz mi się spakować, ma doudou? Mój brat przyjedzie po mnie na lotnisko, a potem wzdłuż wybrzeża pojedziemy do Saint Anne, do naszego domu. Lulu złowi kilka ryb, upiekę je w ogniu, usmażę acras. Jak wzejdzie księżyc, chłopcy przyniosą bębny i będziemy śpiewać i tańczyć do rana, do ostatniej kropli rumu. 

Któregoś dnia na plaży Anse Michel w Saint Anne złapała nas burza. W popłochu pozbieraliśmy ręczniki i pobiegliśmy się schronić przed deszczem w pobliskim lesie. Po kilku krokach wąska ścieżka zaprowadziła nas do Drzewa. Było ono tak olbrzymie, że w zasadzie samo w sobie było całym lasem, majestatyczne konary wznosiły się niczym rzędy kolumn gotyckiej katedry. Dopiero wtedy przypomniałam sobie Odette i jej opowieści o przeklętym figowcu, co nie ma początku ani końca, o tym, jak z upływem lat kolejne gałęzie chylą się ku ziemi i ukorzeniają, by przerodzić się w następne drzewa żyjące własnym życiem, ale jednocześnie pozostające częścią Drzewa. Każde z nich szeptało kroplami deszczu inną, ale w końcu i tak tę samą historię. Jak poplątane myśli Odette, jak rozwidlające się w nieskończoność przedziwne ścieżki życia.